Misja Czoło

02:42




Innymi słowy czas się rozliczyć z przedwyjazdowych postanowień! Niektóre absurdalne, inne całkiem realne, a jeszcze inne będące tworem mojej wybujałej fantazji. Ile z 15 punktów udało się spełnić? Zaraz się przekonamy. Uwaga, duuuużo czytania.







Pierwsze primo - rodzina goszcząca


Jedyne, na czym mi zależało przed wyjazdem to relacja z rodziną godzczącą. Nie liczył się dom, pokój, telefon, samochód, lokalizacja, szkoła (no dobra to trochę). Nie obchodziło mnie nic poza stworzeniem dobrego związku z ludźmi, z którymi przyjdzie mi zamieszkać przez rok, a nawet i dłużej. Naczytałam się o nawiedzonych hostach, babciach i rozpieszczonych bachorach. O ile z rodzicami można się dogadać, babcie rzadko się widuje, tak z dziecięciem nie ma co kotów drzeć. Od samego początku największą mą obawą było to, że Mały T. mnie nie zaakceptuje. Spędził 21 miesięcy z moją poprzedniczką. Dzielił z nią najważniejsze momenty życia, był przywiązany. Z dnia na dzień wpadła mu na chatę taka Trusia i przejęła pałeczkę popełniając błąd za błędem. Oczywiście całe to sranie po gaciach było niepotrzebne, bo mój mały przyjaciel okazał się chodzącym herubinkiem, jednak nasza relacja nie była kolorowa od samego początku. Zdobywałam jego sympatię małymi krokami, wielokrotnie wyrzucana z jego pokoju, stałam się w końcu jego dobrą duszyczką. Choć nigdy nie doprowadził mnie do płaczu, co wielu innym au pair się zdarza, słowa "go away" z ust dziecka, które potrafi powiedzieć niewiele nie były miłe. Jednak skradłam jego małe, urocze serduszko i teraz jest jak w bajce. A skoro z nim się udało to i z całą rodziną także. Spędzamy razem waakcje, święta i prawie codziennie jemy razem obiad. Lepiej trafić nie mogłam! Punkt pierwszy z podpunktami odhaczam jako spełniony!

Kevin...

Czyli punkt drugi. Choć usilnie się starałam, szukałam po całym Hollywod, nie spotkałam osobiście Kevina Spacey'a. Nie zabrał mnie na K-pax, nie wrzucił pod pociąg, ale usłyszałam, że wyglądam jak nastka, którą prawie przeleciał w filmie American Beauty. No to coś już wspólnego mamy. Żeby jednak nie nazwać tego punktu fiaskiem, przedstawię dowód zażyłej relacji, jaka mnie z Kevinem łączy. Otóż, 30go maja Netflix wypuścił piąty sezon House of cards. Ne byłabym sobą gdy byłabym inna. Obejrzałam cały sezon w dwa dni, zarywając noce. Dla Kevina warto! No właśnie, czy aby na pewno? Nie jestem przekonana. Większość sezonu poświęcono Robin, więc mniej czasu było na Kevina. I choć z jednej strony podoba mi się pomysł kobiety prezydenta, obawiam się, że kolejny sezon zepsuje całość. Pożyjemy, zobaczymy.



3,4,5- czyli jedzenie jest najważniejsze

Wiadomo, że  miłością mojego życia jest jedzenie. Choć to amerykańskie niespecjalnie mi smakuje, wciąż próbuję nowych smaków. Moje hamburgerowe perypetie opisywałam jeszcze na początku mojego pobytu, a dokładniej tutaj . Dziś wiem, że ten najlepszy burger zasilil mój żołądek w Wrightsville Beach, leżącym w Karolinie Północnej. Tak, będąc nad oceanem, pierwszą rzeczą jaką postanowiłam skosztować był burger, co tam ryby czy owoce morza. 

O przygodach z naleśnikami też się rozpisywałam tutaj. Niektóre skradły me serce i podniebienie, inne wręcz przeciwnie. Co kucharz to naleśnik. Swoją drogą zrobiłam ostatnio polskie naleśniki, którymi uraczyłam członków mojej grupy LCC. Były zimne i niedobre, ale prawie wszystkie zeszły. Widać, polskie lepsze niż amerykańskie. Ja jednak preferuję te tutejsze. Z syropem klonowym, owockami i bitą śmietaną.

Buddy, ah Buddy Valastro! Mistrzu mój, Małgorzata ja Twoja zjem wszystko, co tam masz za ladą! Dosłownie! Za każdym razem jak przekraczam próg cukierni Carlo's Bakery morda mi się cieszy od ucha do ucha. Pani sprzedająca patrzy na mnie z politowaniem. Biedna Ruska nigdy ciastek nie widziała. Takich nie! O cudownych chwilach z babeczkami red velvet pisałam tutaj.

Jak kolwiek każda z tych rzeczy by nie smakowała, punkty 3,4 i 5 uznaję za spełnione w 100%. A może nawet 150%, bo jem i jem. 



Bracia Followill

Czyli Kings of Leon. Moje ukochane Kings of Leon. Zakochałam się w nich od pierwszego usłyszenia Pyro i tak już zostało. Lata mijają, a oni wciąż robią dobrą muzykę, bez dodatku elektro gówna jak na przykład Linkin Park. Mimo szczerych chęci nie udało mi się spotkać z nimi twarzą w twarz. Jak tylko zbaczyłam, że przybywają do Filadelfii i najtańszy bilet to zaledwie 59$! mało co z krzesła nie wyskoczyłam. Zaplanowałam już wszystko. I szlag trafił, a raczej Miami się trafiło. Choć serce me złamane cieszyło się widokiem pięknych zachodów słońca na Florydzie, w głębi wylewało rzewne łzy. Nie mogłam wrócić dzień wcześniej żeby moich pysiaczków usłyszeć ponownie na żywo, więc pozostaje mi youtube i radio 104,5. Cel nie został osiągnięty, zatem ląduje w koszyku na przyszły rok.

Amisze

Ten punkt udało mi się zrealizować bardzo szybko, bo niecałe 2 miesiące po przyjeździe. W towarzystwie rodaków przeżyłam niesamowicie śmieszną przygodę pościgu amiszowych bryczek. Wciąż nie mogę uwierzyć, że żyją oni tak blisko, nie tylko mnie ale i całej cywilizacji, z której nie krzystają. Lecąc na Florydę spotkałam parę Amiszów podczas Rumspringi, widok ciekawy. Do lektury wrażeń z wioski Amiszów zapraszam tutaj, a cel uznaję za osiągnięty.

Amerykańskie lasy

Co prawda namiotu nie rozbiłam, ale trochę czasu w tych lasach spędziłam. Poza tym, że mieszka w nich niezliczona liczba niedźwedzi, nawet w Filadelfii!, to można spotkać także węże jak grzechotniki, jaszczury, wiewiórki, lisy i przeogromną gromadę jeleni i saren. Choć akurat Bambi i zgraja częściej występują na ulicach. Kilka dni temu podziwialiśmy z Małym T. sarnę karmiącą dwa młode zaraz przy autostradzie. Choć nic nawiedzonego nie spotkałam, coś w tych lasach jest. Na pewno nie zasięg. Celu nie osiągnęłam w pełni, więc odraczam na przyszły rok.

Wielka Stopa

Choć początkowo chciałam ją przedstawić jako co drugiego Amerykanina ( serio mają wielkie stopy), to przypadkowo trafiłam do lasu, gdzie mityczny potwór mieszka! Widziałam, czaiła się między drzewami! A o spotkaniu z nią opowiem już wkrótce,jak dotrę do kolejnych punktów mojej wyprawy po Zachodnim Wybrzeżu. Cel osiągnięty.


Nauka

Czegoś się nauczyłam. Trochę slangu, trochę amerykańskich zwrotów, przekleństw, nazwy części ciała i naczyń. To chyba sporo. No i kurs skończyłam, więc punkt odhaczam jako załatwiony pozytywnie. Choć człowiek uczy się całe życie, a ja dopiero raczkuję.

W kwestii biznesu troche gorzej. Szkoły żadnej nie ukończyłam w tym kierunku, jednak praca w tym domu nauczyła mnie cierpliwości, poprawiła komunikację i zarządzanie czasem i przestrzenią. Również w kwestii oszczędzania widzę progres, więc rok nie poszedł na marne. Odhaczam punkt jako spełniony, a co, mogę. Sama sobie to wymyśliłam, to sobie zaliczę.

Zwiedzić ile się da

Tu w zasadzie mogłabym powklejać linki do wszystkich wpisów podróżniczych lub po prostu do podstrony PODRÓŻE. Zwiedziłam sporo, naprawdę sporo. Przez całe życie w Polsce nie podróżowałam z taką intensywnością. 12 stanów, 2 kraje sąsiednie. Miasta, mieścinki, wioski, dzikie tereny. Parki Narodowe, rezerwaty indiańskie i cudze ogródki. Ale wciąż mi mało, bo wciąż nie widziałam Yellowstone!

Zrobić dynię na Halloween

To się nie udało :( Choć Hallowen świętowałam hucznie, o czym przeczytać możecie tutaj, nie zrobiłam dynii. Smutno mi było, ale mam czas! Halloween już niedługo!

Święto niepodległości

Zobaczyłam paradę i fajerwerki, gdzieś tam przez deszcz i chmury. Podobało mi się niezmiernie, w tym roku zapowiada się raczej kiszka, ale kroi się coś dobrego. Zobaczymy. Za zeszłoroczną podnietę trochę mi się oberwało, co zobaczyć możecie tutaj. Może w tym roku moja opowieść kogoś złapie za serduszko.

Czerwone kubki

Czyli element, bez którego amerykańska impreza nie ma prawa bytu. Tak nam się wydaje, bowiem w każdym filmie występują czerwone kubki. Czy to Szybcy i Wściekli 167 czy Zmierzch, karmazynowy kawałek plastiku zawsze się znajdzie. Jakże się zawiodłam, dowiedziawszy się, iż używa się ich zawsze i wszędzie, bo są praktyczne i tanie. A do tego we wszystkich kolorach tęczy. Ale, żeby nie było, alkohol z nich wysączyłam, nie raz nie dwa! Punkt spełniony!

Podsumowań czas...

Wymyśliłam sobie jakieś durne cele przed wyjazdem i dziś dumna jak świnia w taksówce stwierdzam, że osiągnęłam prawie wszystkie. Podobno prawie robi różnicę, ale skoro oceniam sama siebie to ponaciągam sobie oceny  powiem, że takie twarde -5 należy się jak psu buda. Choć nie wszystko udało się spełnić w 100%, coś tam dziubnęłam. Wynik jest kwestią interpretacji. Ale kończąc te wazelinę względem samej siebie stwierdzam, iż na ten rok specjalnych postanwień nie będzie, no może poza jednym. Co by się nie działo, zrobię wsyztsko by ten rok przeżyć godnie, zobaczyć jak najwięcej i może określić się, co do swojej przyszłości. Trzymcie kciuki!





You Might Also Like

0 komentarze