To był maj
20:28
pachniała Saska Kempa szalonym zielonym bzem. To był maj i skończyła się szkoła. Nareszcie. Nie żeby mi tam było strasznie źle, ale wyczekiwałam tego momentu od dawna. W zasadzie od pierwszych zajęć. Pozwólcie zatem, ze w przerwie od rozpisywania się nad moimi wakacjami przybliżę wam trochę szkolnych refleksji.
Angielski dla obcokrajowców
Czyli kurs, który wybrałam. W zasadzie nie miałam wielkiego wyboru, patrząc na mój grafik, więc brałam, co popadnie. Zrobić to musiałam, bo bez tych 6 kredytów za owy kurs (odpowiednik naszych pkt ECTS)nie mogłabym przedłużyć programu o kolejny rok.
Angielskiego nigdy nie lubiłam, nie lubię i nie polubię. Choć porozumiewanie się nim na codzień przychodzi mi znacznie łatwiej niżeli każdym innym językiem obcym, to jednak gramatyka pełna wyjątków i niedookreślonych zasad jest dla mnie mordęgą.
Początkowo obawiałam się o to, czy sobie poradzę. Po rozmowie testowej z koordynatorem programu ESL (English as a second language) przydzielona zostałam do grupy nr 6- poziom zaawansowany. Jak na człowieka, który języka nauczył się oglądając amerykańskie opery mydlane przystało, trzęsłam porami, a co to będzie. Wszak poziom zaawansaowany to operowanie wszystkimi czasami, a ja co najwyżej władam 6-7. Moje obawy okazały się bezpodstawne, gdyż amerykańskie rozumienie poziomu zaawansowanego kończy się na naszym B2. Także tego, wynudziłam się za wsze czasy. Porysowałam książkę w każdym możliwym miejscu, czego teraz żałuję bo mogłabym ją przehandlować. Jak się ma zespół niespokojnych rąk to się jest stratnym te 10$.
Żeby nie było, coś z tych zajęć wyniosłam. Poćwiczyłam trochę rozmowę i wymowę. Dotarło też w końcu do mnie, jakie znaczenie ma akcent padajacy na konretne sylaby. Teraz już wiem, czemu wszyscy zawsze pytają po dwa razy, czy jestem zła lub smutna. Bo mówiąc po angielsku nie zwracam uwagi na to, którą głoskę powinnam akcentować zgodnie z wymogami języka amerykańskiego, tylko przenoszę nań swoje polskie przyzwyczajenia. Pomału, pomału zaczynam wdrażać tę naukę w życie. Zobaczymy, czy mi wyjdzie. Jedno mogę stwierdzić: nauka angielskiego po angielsku jest łatwejsza niż nauka angielskiego po polsku. Jednak by tak stwierdzić trzeba jakieś podstawy znać.
Angielski vs. amerykański
Choć dla wielu angielski i amerykański to te same języki, dla mnie nie. I nie tylko dla mnie. Choć od początku używałam słowa, które znane są tylko Brytyjczykom, nikt nie zwracał na to szczególnej uwagi. Moje małe dzieciątko łapało wyrazy brytyjskie i jakś nikomu nie robiło to krzywdy. Do czasu aż poszłam do szkoły i pani nauczycielka tłumaczyła moje frazy zgromadzonym uczniom. Również w książce pełno było docinek, że takie słowa są, ale nie używa się ich w USA. BA! Amerykański to nie tylko inne słowa, ale i zasady. Choć w języku formlanym przyjmuje się ogólnie znane zasady, w mowie potocznej się im przeczy. Tak oto, aby dogadać się z Amerykaninem trzeba mówić z błędami. To samo z pisownią. Niektóre słowa brytyjskie mają jedną literę więcej jak np travelling i traveling. Wiecie ile takich głupich błędów narobiłam w wypracowaniach, nie będąc świadoma tych różnic? I bądź tu człowieku mądry.
Jak wygląły moje zajęcia?
Właściwie, jak każde inne lekcje jęzka obcego. Najpierw jakieś ćwiczonka rozgrzewajace mowę albo gramatykę. Potem jakaś czytanka albo słuchanko z podręcznika, kilka ćwiczeń, praca w parach/ grupie i kolejna czytanka/ słuchanko. I tak przez 3h. 6H w tygodniu, 80h w semestrze.
Tematy od tych głupkowatych jak zwierzątka do bardziej mnie interesujących jak zachowania konsumenckie. O czym bymśmy w danym dziale nie czytali i tak zawsze odbiegaliśmy od tematu opowiadajac o swoich krajach/ zwyczajach/ przygodach. To chyba było najlepsze w całej tej szkolnej masakradzie- możlwość poznania ludzi z różnych zakątków świata. Poznanie innych punktów widzenia.
Po każdych zajęciach dostawaliśmy zadanie domowe. Najczęściej jakieś gramatyczne uzupełnianki lub krótkie wypracowania. Zrobiłam każde. Sama siebie nie mogłam poznać. Ja i odrabianie zadań domowych? Z angielskiego? A jednak. Co ta starość robi z ludźmi. Zdarzyło mi się nie podpisać na kartce wolno stojącej tylko coś sobie na niej bazgroliłam, robiłam notatki po polsku, czym zadałam sporo trudu mojej nauczycielce, która chciała przeczytać moje zapiski. He he..pokonało ją słowo esej. HI hi hi
Nie mieliśmy wielkiego testu czy egzaminu. Na koniec musieliśmy jednie zrobić prezentację na wybrany temat. Czyli dla mnie woda na młyn. Postanowiłam pokazać kolegom i koleżankom, jaka ta nasza Polszunia jest fajna. Przedstawiłam im 5 prostych powodów, dla których warto się wybrać do kraju Polan. Wbrew pozorom i moim oczekiwaniom, zebrani słuchali z uznaniem i stwierdzili, że chętnie się do Polski wybiorą. Ci, którzy już w niej byli, nie mogli się nachwalić, jak to u nas jest pięknie. A no jest.
Ostatnie zajęcia
Finalna lekcja zapadnie mi na długo w pamięci. A to za sprawą uczty, którą każdy urozmaicił swoim narodowym jedzeniem. Jestem szczęściarą, że trafiłam do klasy tak zróżnicowanej smakowo i regionalnie. Najpierw poleciały dania ciepłe/zimne:
-brazylijska zupa z czerwonej fasoli, choć przypominała maź zwróconą przez żołądek w smaku była bardzo dobra, taka przecierana grochówka,
-hinduskie smażone pierogi z farszem ziemniaczano - przyprawowym. Pierońsko ostre, ale to jet to, co Czoło kocha najbardziej,
-japońskie sushi i sashimi. No w to mi graj Panie Boże. Dwie koleżanki z Japonii narobiły tyle dobrodziejstwa!
-austriackie ziemniaki z boczkiem, szynką i jajkiem. Czyli takie trochę polskie zapiekane ziemniaczki robione przy okazji czyszczenia lodówki,
Małe co nieco:
-chińskie pączki, niestety z jakiegoś sklepu, więc kto wie, co to było;
-mołdawskie cukierki, opis był po rumuńsku, więc kto wie, co to było;
-brazylisjki mus czekoladowy, czyli utarta z masłem czekolada z posypką,
-meksykańska tarta z pianek, czyli ciasto z marshmallows, które znamy z amerykańskich filmów o skautach,
-fińska herbata bąbelkowa, czyli herbata z lodem i sprite,
Oczy się nacieszyć nie mogły, podobnie jak brzuszek. Chyba powinnam poszukać kursu kulinarnego w następnym roku.
Co dalej?
No właśnie, skoro o następnym roku już mowa. Nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić. Choć uważam, iż mój angielski perfekcyjny nie jest i daleko mu do tego określenia, aż tak źle nie mówię/ piszę żebym męczyła się kolejne miesiące na kursie właśnie w tym zakresie. Zresztą wyższego poziomu niż 6 nie ma, więc doszłam do wniosku iż porzucę szkołę.
Mimo iż program teoretycznie zmusza mnie do nauki tutaj, system szkolnictwa, który oferują jest słaby. Po pierwsze 500$ na 6 kredytów to jest tyle, co kot napłakał. Po drugie książki są drogie. A po trzecie nie mam na to czasu. Jeśli nie dostanę certyfikatu au pair to przeżyję bez większych dramatów. No ale, bo zawsze jest jakieś ale, jeśli znajdę kurs w zakresie marketingu, biznesu lub scial media to pójdę. Więc trzymajcie kciuki, żeby się udało. Tymczasem idę się "rozkoszować" wakacjami...tak, bo dzieci kończą tu szkołę końcem maja. początkiem czerwca.
Mimo iż program teoretycznie zmusza mnie do nauki tutaj, system szkolnictwa, który oferują jest słaby. Po pierwsze 500$ na 6 kredytów to jest tyle, co kot napłakał. Po drugie książki są drogie. A po trzecie nie mam na to czasu. Jeśli nie dostanę certyfikatu au pair to przeżyję bez większych dramatów. No ale, bo zawsze jest jakieś ale, jeśli znajdę kurs w zakresie marketingu, biznesu lub scial media to pójdę. Więc trzymajcie kciuki, żeby się udało. Tymczasem idę się "rozkoszować" wakacjami...tak, bo dzieci kończą tu szkołę końcem maja. początkiem czerwca.
0 komentarze