Arizona
01:08
Choć do tej pory myślałam, że to Floryda jest tym najpiękniejszym i najbardziej dzikim stanem USA, tak rożnym od znanych mi polskich pejzaży, zmieniłam zdanie, gdy dotaram do Arizony. Stan ten to zupełnie inny świat, w większości należący do Indian. COŚ PIĘKNEGO! Dzike prerie, opuszczone wioski, tory kolejowe biegnące przez bezdroża, kaniony, góry, lasy, jeziora. Bizony, kojoty, dzikie krowy i konie. Tipi, domki z kartonu, rancza i przyczepy kempingowe. Innymi słowy prawdziwie Dziki Zachód.
Arizona kojarzyła mi się z Wielkim Kanionem Kolorado. Właściwie po to tam pojechałam. W między czasie znalazłam jeszcze pare rzeczy wartych uwagi, jak np Kanion Antylopy. Im głębiej szukałam, tym więcej cudów natury i człowieka kusiło mnie swym czarem. Jednak serce pękało z rozpaczy, bo czasu miałam za mało żeby to wszystko zobaczyć.
Kilka informacji podstawowych
Arizona to stan położony w południowo- zachodniej części USA, na wyżynie Kolorado. Znajduje się na szóstym miejscu pod względem wielkości powierzchni, jednakże większość jej terytorium to tereny rządowe i rezerwaty indiańskie (aż 85%). Niemalże wszystko otoczne jest drutem kolczastym. A tam, gdzie go nie ma są znaki, ostrzegające o przemarszach dzikich krów!
Od zawsze Arizona kojarzyła mi się raczej z klimatem pustynnym, gorącem i ubogą roślinnością. Możecie sobie zatem wyobrazić moje zdziwinie, gdy ujrzałam tam śnieg w maju i temperaturę oscylującą między -1 a 0. Spodziewałam się upału, gdyż wikipedia zwiastuje od 35- 55 stopni latem. Nie tym razem gałganku! Jednak odkrywanie krainy kaktusów pokrytej śniegiem też ma swój urok!
Preria
Czyli amerykańska łąka. Ktoś, kto śledzi losy Wojciecha Cejrowskiego, doskonale wie, o czym mówię. Łąka łąką, powiecie, że przecież w Polsce też mamy połacie trawy i jakoś się tym nie zachwycam. Arizońska preria ma w sobie jednak coś szczególnego, magicznego wręcz mogłabym powiedzieć. No i spotkać na niej można dzikie konie, krowy, kojoty a nawet bizony! Tak. Zobaczyłam bizona tudzież żubra, tego typowego amerykańskiego buffalo na prerii, niestety przejechaliśmy zbyt szybko by go uwiecznić. Do tej pory podziwiałam te zwierzęta w wersji białowieżańskiej podczas sesji. Na żywo robią niesamowite wrażenie, właśnie przez to, że są w swoim naturalnym, dzikim środowisku.
Indianie
Zgodnie z poprawnością polityczną powinnam napisać rdzenni Amerykanie. Tutaj nie mówi się o nich Indianie, nie wiem w sumie czemu. Tak ich nazwał Kolumb, pod taką nazwą ich znamy. Rozumiem, że dla nich to może być obraźliwe, ale żeby w zwykłej rozmowie dwóch ludzi gdzieś na Wschodnim Wybrzeżu nie używać tego określenia? No nic, może czas zmienić nazwy w podręcznikach do historii i nazywać rzeczy po imieniu, takimi jakimi są.
Ale wracając do Indian, zamieszkują te tereny od dawien dawna. Jeszcze zanim tu Kolumb przyjechał. Mi dane było dotrzeć do rezerwatu Navajo ( Nawaho), który sprawuje pieczę między innymi nad Doliną Monumentów czy Kanionem Antylopy. Indianie władają także Zachodnią częścią Wielkiego Kanionu, gdzie znajduje się Skywalk, przez co bilet do Narodowego Parku tam nie działa. Tak, współcześni Indianie czepią hajsy na wszystkim, zupełnie jak górale.
Jeśli już o pieniądzach mowa, za wjazd na teren rezerwatu również trzeba zapłacić. Nie ważne, czy ma się zamiar tylko go przejechać, przejść czy skorzystać z jednej atrakcji. Zapłacić trzeba za wszystko osobno. Przykładowo za Kanion Antylopy zapłaciłam 25$ wejście i 8$ za przebywanie na ziemiach Navajo. Za wjazd do Doliny Monumentów, gdzie pierwotnie miałam spędzić noc, Tańczące Chmury życzyły sobie 12$ + 20$ za pole namiotowe. Biznes się kręci, ale warto! Sumy te nie są zawrotne, a widoki owszem! Warto wiedzieć, że pozwolenie z jednego miejsca obwiązuje we wszystkich rezerwatach (Navajo). Przez Dolinę Monumentów można oczywiście przejechać za darmo, ale o tym rozpiszę się przy dalszej części wycieczki.
Choć Arizona jest bardziej Dzikim Zachodem niż amerykańskim stanem, ciężko o widok rdzennych mieszkańców żyjącycyh zgdnie z tradycją. Większość z nich, w miejscach otwartych dla turystów, nie różni się niczym od pozostałej cześci obywateli. Telefony, drogie samochody, hektolitry alkoholu i sprzedaż zioła na każdym kroku. Nie mieszkają w tipi, a z wykłych domach. Jednak nie wszędzie. Podobno są gdzieś tacy bardziej ortodoksyjni, którzy walczyli z rządem o ustawianie słupów z prądem czy telefonem.
Rdzenni Amerykanie są uparci, niesamowicie uparci (kolejne podobieństwo z góralami), przez co nie uznają strefy czasowej w Arizonie (gtm -7 z Polski, czyli czas zachodnioamerykański 3h różnicy z Wschodnim Wybrzeżem). Mają swój własny czas- 2h różnicy z Wschodem i po godzinie z Zachodem i centralną częścią kraju. Możecie sobie wyobrazić jak mylące to jest, kiedy przejeżdżacie przez jeden stan podróżując jednocześnie w czasie. Przykładowo, w Kanionie Antylopy obowiązuje czas Navajo, a na trasie dojazdowej zachodni. W momencie wejścia na teren rezerwatu nagle z godziny 2giej robi się 3cia. A na czas trzeba dotrzeć! Warto o tym wiedzieć przed wyjazdem, bo spóźnialskim pieniążków się nie wraca.
Moje wrażenia z Arizony
Część trasy, jaką pokonaliśmy w dordze do Wielkiego Kanionu biegła wzdłuż lub nieopodal słynnej trasy Route 66. Minęliśmy wiele porzuconych wiosek i samochodów, obozwisk wozów kampingowych i kilka drobnych sklepików. Architektura nie wyróżniała się specjalnie od tej w Las Vegas, jednak zdecydowanie nie przypominała tej z wschodniej części kraju. Mogłabym rzec, że niektóre budynki przypominały trochę polskie pegiery.
Mimo iż w dużej mierze brnęliśmy przez pustkowie, widoki zapierały dech w piersiach! Kaniony, wszędzie kaniony. Małe i duże. Brązowe, czerwone i rude skały ciągnęły się za nami całą drogę. I kaktusy i góry, by w końcu zmienić się w zwykły las iglasty pokryty jeszcze sporą wartwą śniegu. Nastroju dodawała pogoda, zmieniająca się jak w kalejdoskopie. Piękne słońce skrywało się nagle za niesamowicie ciemnymi chmurami bardzo szybko zmieniającymi się w ulewny deszcz. Mimo obaw o to, co zastanę na miejscu docelowym, pogoda ta podsycała tylko podniosły nastrój.
Po drodze zatrzymaliśmy się w małej wiosce, a raczej rzędzie trzech sklepików i stacji benzynowej, gdzie spotkaliśmy nietypowe atrakcje. Począwszy od grupy turystów z Polski, Słowacji czy kto wie skąd jeszcze, na indiańskim szamanie kończąc. Miło było usłszeć język ojczysty tak daleko od domu, w tak dzikim świecie. Jednak całe show skradł on- Medicine Man. Szaman w budce, przepowiadający przyszłość za dolara. Choć zazwyczaj olewam takie atrakcje, ta jakoś przyciągnęła mą uwagę i 3 moich towarzyszy na tyle, że poświęciliśmy te 4$ i wysłuchaliśmy, co owy mędrzec ma do powiedzenia.
Szczęki nam opadły. Począwszy od jego przemowy do karteczki z dalszymi wskazówkami wszystko się zgadzało. Można mówić o przypadku, jeśli treść owych przepowiedni trafiłaby w opis mojegoo charakteru i życia, ale kiedy to słowa szamana zgadzały się z całą naszą czwórką to już chyba magia, co nie?:D Poniżej wrzucam, co mi wyczarował.
Śmiechu było, co nie miara, prawie jak w Chwili dla Ciebie. Wierzcie lub nie, ale duch Szamana towarzyszył nam całą drogę. Poza tym, poprosiłam go o taniec z chmurami by powstrzymać deszcz na czas mej wizyty w Wielkim Kanionie. I zatrzymał te krople spadające z nieba! Zatrzymał! Co prawda na chwilę i tylko po to by przerodzić je w śnieg, ale próbował.
To, co oczarwało mnie w Arizonie najbardziej, to właśnie te bezkresne drogi przez ten niesamowity krajobraz! Mogłabym jechać i jechać. Choć kiedy zaczęło się ściemniać, a na horyzoncie nie było widać nikogo i niczego zaczęło mnie to niepokoić. Na całej trasie trafliśmy może na kilka, dosłownie kilka małych miasteczek (może z 5 max). Były to niewielkie wioski z podstawowymi rzeczami, jak jedzenie czy benzyna.
Tak, jak zwykle o jedzeniu. Choć słyszałam, że rdzenni Amerykanie raczej nie należą do najmilszych, Ci w Kayencie byli całkiem sympatyczni, no przynajmniej młodzi mężczyźni. Może to czar blond włosów, bo Ci strasi i podpici przypatrywali się mi aż za bardzo. Niemniej jednak wrażenie pozytywne, choć zbyt rozmowni czy towarzyscy to nie są. Sprzedają swoje wyroby, jak bransoletki czy inną biżuterię, nawet nie zachęcajac do zakupu. Dobrze, że chociaż cenę zechcieli podać. Te wyroby to produkt raczej niskiej jakości, obstawiałabym odpustowy szajs z Walmartu.
Choć podróż ma przez Arizonę trwała 2 dni, chcę tam wrocić ponownie! Tyle rzeczy jeszcze nie widziałam! Mam nadzieję, że będę mieć jeszcze okazję. Tymczasem kończę już ten wątek, bo czas na jedno z moich największych, dziecięcych marzeń- Wielki Kanion Kolorado!
0 komentarze