mam już roczek!
02:42
12 miesięcy bytowania za Wielką Wodą. Jak pory Vivaldiego zmieniają się moje nastroje i odczucia zarówno względem tego programu, kraju jak i mojej malutkiej ojczyzny. Dokładnie 365 dni temu wsiadłam do samolotu relacji- Warszawa- Zurych- Nowy Jork i zamknęłam za sobą furtkę dwudziestoczteroletniego życia w Polsce. Przyszło mi to łatwo, znacznie łatwiej niż myślałam. Jednak odnalezienie się w nowej sytuacji i rzeczywistości wymagało znacznie więcej czasu. Dziś, po 12 miesiącach w USA, nadszedł czas by podsumować to i owo.
Wyobrażenia a rzeczywistość
W zasadzie nigdy nie wyobrażałam sobie tego, jak wygląda życie codzienne w Stanach. Jak wyglądają miasta, wsie, domy, sklepy, kościoły, samochody, ogródki, parki czy plaże. Jakoś nigdy mnie to nie interesowało. Nie spodziewałam się, że aż tak różni się to od znanych mi wzorców europejskich. Czy jest to gorsze czy lepsze ciężko stwierdzić. Niektóre rzeczy mają więcej plusów inne więcej minusów. Jest na pewno inaczej.
Nie wiedziałam do końca także, jak to jest mieszkać z zupełnie obcymi ludźmi. Ok można mieszkać w akademiku z bandą studentów z różnych części kraju, ale zawsze jest dom, gdzieś tam bliżej lub dalej, do którego można uciec. W którym można się zaszyć w kołdrzanym buritto i zapomnieć o świecie. Fakt, iż zamieszkam z ludźmi obcymi kulturowo, językowo i zwyczajowo dotarł do mnie dopiero w busie z Nyc do Filadelfii. Dopiero wtedy pomyślałam, jaka głupia jestem, że po dwóch rozmowach na skype zdecydowałam się przenieść na drugi koniec świata. Przerażona wysiadłam z busika i poznałam moich hostów, którzy okazali się być niesamowicie serdeczni, wyrozumiali i gościnni. Zdania o nich nie zmieniłam do dziś. Śmiało mogę powiedzieć, patrząc na historie znajomych, że miałam szczęście trafiając do tej rodziny i do tego domu, gdzie zazwyczaj żyje mi się jak u Pana Boga za piecem.
Jednak jedyne wyobrażenie, które miałam dotyczyło pracy. Zgodnie z zasadami i ustaleniami miałam zajmować się moim małym przyjacielem 6-7h dziennie, 45h w tygodniu. Spodziewałam się, że będzie to opieka taka jak w Polsce. Czyli pilnować dziecko, kiedy rodziców nie ma. Pobawić się czy nakarmić. Nie sądziłam, iż bycie au pair to często praca 24/7 nie tylko z dzieckiem ale i całym domem. Ogarnianie harmnogramów, terapii, wakacji. Powinnam chyba napisać, że jestem zdziwiona tym amerykańskim stylem życia i wychowywania dzieci, jakże innym od tego polskiego. Czasem czuję się trochę drugą matką dla mego podopiecznego, wszak to ja spędzam z nim najwięcej czasu i dzielę z nim najważniejsze momenty jego życia. Wszystko super fajnie, gorzej jak przyjdzie nam się rozstać.
Fortuna kołem się toczy
Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Ja mam wrażenie, że taplam się w tym samym bajorze, co rok temu. Przyjechałam tu jako samotna duszyczka nie znając nikogo. W międzyczasie poznałam cudownych ludzi i tych trochę mniej fajnych, jednak prawie wszyscy gdzieś się ulotnili, zniknęli, wyjechali, pożegnali z programem. Tak, prawie wszyscy bliżsi znajomi skończyli tę imprezę wcześniej lub zmuszeni byli zmienić rodzinę. W całej tej masakradzie zaczynam się zastanawiać, czy to czasem ja nie przynoszę ludziom tego pecha. Ale wracając do mojej rzeki, rok minął a ja mam dejavu. Znów rozpoczynam lato z pustą kartą znajomych, którą nie wiem czym wypełnić. Wizja samotnych podróży raczej mnie nie cieszy, z drugej zaś strony przejechałam się już tyle razy na przypadkowych podróżnikach, że nie wiem, czy to ma jeszcze jakiś sens. Także popadam w marazm i zniechęcenie. Może to rutyna dnia codziennego mnie już dobija.
Niestety, muszę to przyznać, brakuje mi prawdziwych problemów. Powodów do stresu i wysilania mojego mózgu. Czuję, że głupieję. I obojętnieję. Nic mnie już nie cieszy i nie zaskakuje, nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Gdzieś w ferworze dnia codziennego zgubiłam swoją ścieżkę i sens tej wyprawy. Choć zwiedzam wiele to nie wypoczywam wcale, przez co nie cieszę się tym wszystkim w takim stopniu, w jakim powinnam. Chyba potrzeba mi kilku dni w samotności, na jakimś górskim pagórku.
Mam mieszane uczucia, co do tego kraju. Czasem życie tu wydaje mi się łatwe, aż za łatwe. Bezproblemowe. Oczarowana wizją amerykańskiego snu śnię dalej i brnę przez kolejne dni wierząc, że wszystko, co sobie zaplanowałam zostanie wykonane. Innym razem mam juz tego wszystkiego po dziurki w nosie. Denerwuje mnie ta amerykańska swoboda, powolność, ignoracja i głupota. Nigdy nie sądziłam, że USA to raj na Ziemi, ale wydawało się ono być znacznie lepszym krajem niż Polska. Teraz myślę inaczej. Polska nie jest taka zła, wszędzie panuje ten sam bajzel. W Polsce mówi się przynajmniej po polsku, co jest znacznie łatwiejsze.
Z angielskim to już sama nie wiem jak to jest. Jednego dnia zapierdalam jak mały samochodzik, prawie native a za chwilę nie potrafię prostego zdania sklecić i bredzę jak Komorowski. Mój akcent jest wyraźniejszy niż Pierwszej Damy, a gorzej niż ona to chyba już być nie może. No oceńcie sami...ken aj mejk amerika grejt egen?
Plany
Były modne za Gomułki, a że już trochę wody w rzece upłynęło od tego czasu, to i ja przestałam je robić. Nieszczególnie mnie interesuje, co będzie w przyszłości. Nie wiem, co się stanie gdy wrócę do Polski. Czy będę chciała tutaj wrócić. Już nawet podróży nie planuje, bo wszystko zawsze szlag trafia. Choć Alaska i Hawaje chodzą mi po głowie. No i Teksas, i Oregon, i Waszyngton, i Nowy Meksyk, i Meksyk, i Bahamy, i Floryda, i Michigan, i Wyoming, i Utah, i Kolorado, i Tennesse, i Rhode Island, i Maine, i New Hempshire, i Vermont, i Connecticut, i Południowa Karolina. To chyba w sumie tyle.
Wiem jednak, co się stanie w najbliższym czasie. Ponownie odwiedzę Kalifornię. Tym razem trafię do krainy win. Miejsce w sam raz na wakacje z dziecięciem :) Może w końcu odwiedzę Boston. Ciągnie mnie do tego miasta jak muchę do gówna. Wszak to historyczne serce Ameryki. A poza tym? A poza tym będę leżeć w łożu i rozmyślać o sensie istnienia. I tyć. To na pewno. Czy żałuję przyjazdu? Nie. czy chcę wyjechać? Nie. Sama w zasadzie nie wiem, czego chcę. Chyba lodów czekoladowych Ben&Jerry's!
Coś optymistycznego
Żeby nie było, że tak zamulam na smutno, to podzielę się i dobrym słowem. Minął rok a ja odwiedziłam 12!, tak 12! stanów! Plus dwa kraje sąsiednie. Hola, hola. To pewnie o 10 więcej niż przeciętny obywatel tego kraju. Dobra... mogło być lepiej, ale jestem na dobrej drodze. Przeleciałam pewnie nad 20stoma, więc w jakimś tam zestawieniu się liczy.
Zobaczyłam wiele pięknych miejsc i tych obiecujących, które w rzeczywistości okazały się nijakie. No i mieszkam niemalże na przedmieściach Nowego Jorku (tu to jest żart ofc).
Jeszcze rok temu nie myślałam nawet, że jak mi się zachce to sobie kupię bilet za 20$ i pojadę podziwiać Statuę. Nie sądziłam także, że zrobię takie postępy jako kierowca. I przede wszystkim, że trafię na tak cudowną rodzinę. I tak cudowne dziecię. I że zobaczę tyle, tyle, tyyyyle miejsc!
Fortuna kołem się toczy
Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Ja mam wrażenie, że taplam się w tym samym bajorze, co rok temu. Przyjechałam tu jako samotna duszyczka nie znając nikogo. W międzyczasie poznałam cudownych ludzi i tych trochę mniej fajnych, jednak prawie wszyscy gdzieś się ulotnili, zniknęli, wyjechali, pożegnali z programem. Tak, prawie wszyscy bliżsi znajomi skończyli tę imprezę wcześniej lub zmuszeni byli zmienić rodzinę. W całej tej masakradzie zaczynam się zastanawiać, czy to czasem ja nie przynoszę ludziom tego pecha. Ale wracając do mojej rzeki, rok minął a ja mam dejavu. Znów rozpoczynam lato z pustą kartą znajomych, którą nie wiem czym wypełnić. Wizja samotnych podróży raczej mnie nie cieszy, z drugej zaś strony przejechałam się już tyle razy na przypadkowych podróżnikach, że nie wiem, czy to ma jeszcze jakiś sens. Także popadam w marazm i zniechęcenie. Może to rutyna dnia codziennego mnie już dobija.
Mam mieszane uczucia, co do tego kraju. Czasem życie tu wydaje mi się łatwe, aż za łatwe. Bezproblemowe. Oczarowana wizją amerykańskiego snu śnię dalej i brnę przez kolejne dni wierząc, że wszystko, co sobie zaplanowałam zostanie wykonane. Innym razem mam juz tego wszystkiego po dziurki w nosie. Denerwuje mnie ta amerykańska swoboda, powolność, ignoracja i głupota. Nigdy nie sądziłam, że USA to raj na Ziemi, ale wydawało się ono być znacznie lepszym krajem niż Polska. Teraz myślę inaczej. Polska nie jest taka zła, wszędzie panuje ten sam bajzel. W Polsce mówi się przynajmniej po polsku, co jest znacznie łatwiejsze.
Były modne za Gomułki, a że już trochę wody w rzece upłynęło od tego czasu, to i ja przestałam je robić. Nieszczególnie mnie interesuje, co będzie w przyszłości. Nie wiem, co się stanie gdy wrócę do Polski. Czy będę chciała tutaj wrócić. Już nawet podróży nie planuje, bo wszystko zawsze szlag trafia. Choć Alaska i Hawaje chodzą mi po głowie. No i Teksas, i Oregon, i Waszyngton, i Nowy Meksyk, i Meksyk, i Bahamy, i Floryda, i Michigan, i Wyoming, i Utah, i Kolorado, i Tennesse, i Rhode Island, i Maine, i New Hempshire, i Vermont, i Connecticut, i Południowa Karolina. To chyba w sumie tyle.
Wiem jednak, co się stanie w najbliższym czasie. Ponownie odwiedzę Kalifornię. Tym razem trafię do krainy win. Miejsce w sam raz na wakacje z dziecięciem :) Może w końcu odwiedzę Boston. Ciągnie mnie do tego miasta jak muchę do gówna. Wszak to historyczne serce Ameryki. A poza tym? A poza tym będę leżeć w łożu i rozmyślać o sensie istnienia. I tyć. To na pewno. Czy żałuję przyjazdu? Nie. czy chcę wyjechać? Nie. Sama w zasadzie nie wiem, czego chcę. Chyba lodów czekoladowych Ben&Jerry's!
Coś optymistycznego
Żeby nie było, że tak zamulam na smutno, to podzielę się i dobrym słowem. Minął rok a ja odwiedziłam 12!, tak 12! stanów! Plus dwa kraje sąsiednie. Hola, hola. To pewnie o 10 więcej niż przeciętny obywatel tego kraju. Dobra... mogło być lepiej, ale jestem na dobrej drodze. Przeleciałam pewnie nad 20stoma, więc w jakimś tam zestawieniu się liczy.
Zobaczyłam wiele pięknych miejsc i tych obiecujących, które w rzeczywistości okazały się nijakie. No i mieszkam niemalże na przedmieściach Nowego Jorku (tu to jest żart ofc).
Jeszcze rok temu nie myślałam nawet, że jak mi się zachce to sobie kupię bilet za 20$ i pojadę podziwiać Statuę. Nie sądziłam także, że zrobię takie postępy jako kierowca. I przede wszystkim, że trafię na tak cudowną rodzinę. I tak cudowne dziecię. I że zobaczę tyle, tyle, tyyyyle miejsc!
Żeby nie było za słodko to zapowiem, że to nie koniec podsumowań. 24go będę obchodzić pełny rok znajomości z moją host rodziną, więc przybliżę wam trochę nasze relacje i opiszę, jak to się mieszka w obcym domu. Rozliczę też swoje cele konieczne do zrobienia, które skonstruowałam jeszcze przed wyjazdem. No i skończę wreszcie opowieści o moich wakacjach! Wiem, idzie mi to jak krew z nosa. Wybacz drogi czytelniku, to nie tak, że ja Cię olewam. Nie, mi się po prostu nie chce nawet komputera otworzyć. Ale biorę się za siebie, widzimy się niebawem!
0 komentarze