O kraju hamburgerów słów kilka

16:07

Jestem już w USA dwa tygodnie prawie. Co prawda leże sobie teraz w łóżeczku wyzawijana w egipską arafatkę, gdyż moje gardło uległo czarowi klimatyzacji, jednak to wciąż american dream. Skoro już tu jestem i powoli wdrażam się w nowe życie i obowiązki, wypada wywiązać się ze starych. Przed wyjazdem zrobiłam listę rzeczy, bez dokonania których nie opuszczę Ameryki. Poukładałam ją byle jak, ale kilka punktów już się udało ogarnąć. Brawo ja! Zacznę od pkt 4- zjeść prawdziwego burgera.
Wszak to na takiej wizji amerykańskiego snu zostałam wychowana. Na Ameryce pełnej hamburgerów, kit kata, coli, Georga Clooneya na izbie przyjęć i Kevinie samym w domu ( gówno prawda, tutaj nawet nastolatek ma niańkę i nie zostaje sam w domu). Ale nie o amerykańskich dzieciach mowa, tylko o burgerach. Swoje poszukiwania zaczęłam już od pierwszego dnia. Niestety, pudło. Dostaliśmy pizzę w sosie tłuszczowym. Jakby ją wykręcić to McDonalds miałby oleju na pół roku. Ale ok, nie od razu Rzym zbudowano. Poczekam. Nagle, bodajże trzeciego dni pobytu doszła mnie niesłychana wiadomość! Burgery na obiad! Yes, Yes, Yes krzyknęło me uradowane serducho,  jak Kaźmierz Marcinkiewicz wygrywając wybory. Tak, będę go zjadł! No to lecę, sunę przez korytarze i alejki jak Sława Przybylska po sopockim molo. Na spotkanie z NIM. Pierwszy raz, oko w oko, ząb w ząb. Serce mocniej bije, motyle w brzuchu już gotowe by go strawić, rękawy zakasane do ciężkiej walki o miejsce w kolejce z tłumem rozjuszonych Niemek i Latynosek. Biegnę, pełna nadziei, że to on! Że już Czeka, już puka do much drzwi! Wiesz czytelniku, to ta chwila, kiedy słyszysz jak z kuchni woła do Ciebie głos: ZJEDZ MNIE! Jest, już mijam kolejne przeszkody, chwytam za talerz i co dostaję? To....

hamburgsową podeszwę. Nie da się jej nawet otworzyć, nie działają prośby: pokaż kotku co masz w środku, zaklęcia: alahomora, sezamie otwórz się. Nic a nic. Cóż, to arcydzieło pozostawiam na talerzu. W głowie pojawia się pierwsza wątpliwość: czy to aby na pewno hameryka? Hę?.... Na pytanie to jestem w stanie odpowiedzieć dopiero w sobotę, kiedy to na basenie dostaję burgera.
Hmmmm no podobny do tego, które sobie robiłam z biedronkowych składników, ale dobre. Spoko, naprawdę, ale chyba bałkański z Floriańskiej mnie bardziej urzekł ( może dlatego że dawali bro za piątaka) albo moje europejskie podniebienie wciąż za bardzo daje o sobie znać. Zatem drogi czytelniku jaki morał z tej historii? Nie tylko Ameryka burgerami stoi, jeśli chcesz tu przyjechać tylko po to, to sobie daruj (ja nie mówię burgerom nie- odmawiać jedzenia to przecież grzech). Po prostu bardziej mi podchodzą europejskie specjały, ale kto wie... Może jeszcze nie spotkałam tego jedynego, najlepszego, z którym można konie kraść... Będę szukać dalej, przecież tłuszczyk trzeba na czymś zbierać. W innym wypadku z czym ja do domu wrócę?;)

You Might Also Like

0 komentarze