4th of july!

16:59

czyli amerykańskie święto niepodległości. Jeden z ważniejszych punktów na mojej liście Misja Czoło. Czemu taki ważny? Bo u nas w Polsce święto niepodległości obchodzi się inaczej, na smutno i na poważnie, a potem leci kostka brukowa. A tutaj? Impreza od 30 czerwca, radość, optymizm, flagi,parady, alkohol (to chyba mamy wspólne) koncerty i fajerwerki. Natrzaskałam zdjęć, nagrałam filmy, miał być piękny video reportaż, miał, ale z przyczyn technicznych będzie ubogo. Gotowi zobaczyć amerykański szoł?:)

Mam to szczęście, że mieszkam w mieście, w którym cały ten ambaras się zaczął. To tutaj zrodziła się wolna Ameryka, tutaj przyjęli konstytucję i to tu była pierwsza stolica (o czym większość obywateli tego kraju nawet nie wie. Trochę siara nie?) Z racji wyżej wymienionych powodów spodziewałam się fety na miarę sobotniej, polskiej potańcówki w rytmie disco polo. I się nie zawiodłam.

Kiedy to już w niedzielę przechadzałam się po Starym Mieście połowa ulic była zamknięta. Tłumy ubrane w biało, niebiesko, czerwone ciuchy przemierzały ulice. Idę tak sobie z pączusiem w łapie i słyszę Bijonse. Eeee se myślę, no nie, nie może być. NO i nie była, tylko Afroamerykanie zrobili sobie party na ulicy, zawiedzione nadzieje ale bicik dobry. 
Właściwa celebracja zaczynała się w poniedziałek od godziny 10. Na placu przed Independence Hall zebrał się już tłum i oficjele.


Wszyscy mieli w rekach flagi, kapelutki, koszulki, spodnie, sukienki, kombinezony, majty, obroże(psy), wózki, skarpety we flagi amerykańskie.Choć parada zaczynała się od 11, porozkładali swoje kocyki na chodniku, żeby mieć jak najlepszą miejscówkę.

Ja sobie poszłam dalej,wszak człek o wzroście hobbita nie ma w tym kraju łatwo, oj nie. Wszyscy jacyś tacy wielcy,czasem w pionie czasem w poziomie, ale jednak więksi. Jak jakiś kurdupel się pojawia na horyzoncie to wiadome, że au pair albo azjatycki turysta :D  Ale nie o wzroście mowa. Choć odegrał tu dużą rolę. Ja, jak na Janusza w spódnicy przystało, chciałam się przecisnąć do pierwszego rzędu. Niestety, wszystko zajęte. Wszystkie murki, ławki, nawet drzewa ( policja pomagała się ludziom wspinać, u nas nie do pomyślenia, mandacik!) To sobie przystanęłam z boku i patrzę, że w sumie koło sceny tak pusto, przy wyjściu z Independence Hall. Hm...jak się tam dostać? Pod łańcuchem stoi rosły, czarnoskóry policjant, którego wzrok już mówi mi: not this way. Ok, to idę dalej, naokoło budynku i co? Trafiam do ostatniej kolejki zwiedzającej halę. 




Tyle wygrać. Głupi ma zawsze szczęście. Zwiedzanie trwa 15 minut, zajmuję sobie miejscówkę w pierwszym rzędzie, oficjele kończą swoje farmazony, filadelfijski słowik odśpiewuje hymn i zabawa się zaczyna. (Jeśli nie chce Ci się oglądać filmu (7min) pociśnij dalej, będą zdjęcia :)

Idą w tej paradzie przeróżne stwory. Od szkół tańca, przez biskupów, burmistrzów, strażaków, Wietnamczyków, żołnierzy <3, Filipińczyków, Miss America, muzea, dzieci, psy, skauci, czirliderki, Tmobile(bez Lewandowskich:( ). Rzucają cuksami, śpiewają, tańczą, przybijają piątki ( ze mną też !), krzyczą juesej, jej, uhu, aha, ehe, biją brawo, machają, rozdają flagi, kapelutki ( Chińczycy rzecz jasna:).


















Idą tez przebierańcy, czyli spotykam Jeffersona, Washingtona, Franklina i Williama Penna. Wszystko trwa godzinę, ale jest mega, mega, mega super. No proszę Cię polski narodzie, zróbmy kiedyś taka fetę! Nie mówię żeby rezygnować z defilad (marynarka wojenna<3), ale zróbmy sobie paradę! Mogą być nawet dożynki, tylko na wesoło, a nie Rota, Legiony, do marszu i wszystko widziane z Błękitnego 24.
Po paradzie przychodzi czas na koncerty, które sobie darowałam na rzecz obiadu w Chinatown (ale o tym kiedy indziej). Koncerty lokalnych bandów i orkiestr stanowych trwają do późnej nocy. O 10 pod schodami z Rockym ( do których wciąż nie dotarłam) wybuchają fajerwerki. Na moje nieszczęście leje jak z cebra, cała jestem mokra (a dalej jest gorąco, skaranie boskie z tą ich pogodą), ale stoję sobie pod fontanną i podziwiam te najsłynniejsze fajerwerki świata.




Dupa z tym deszczem, nawet porządnego zdjęcia się nie udało zrobić. Fajerwerki dupy nie urwały, ręki chyba też nikomu. U nas lepsze na Boże Ciało były w zeszłym roku hahahah. Ale po rozmowie z hostką i wujem, rodowitymi Amerykanami, okazało się, że cała idea tego ambarasu to alkohol. W dniu niepodległości się tu po prostu pije. No fakt, na ulicach pełno było naprutych jak ruskie tramwaje jegomościów i dam, ale wiecie co? Nawet to zabawne było, nikt się nie bił, nie szturchał, nie wyzywał, ani nie próbował sforsować kostki brukowej i płyt chodnikowych. Policja nie musiała interweniować ani razu ( na moich oczach), a po skończonych fajerwerkach wszyscy grzecznie poszli do domu. Widzisz polski narodzie, da się kulturalnie obchodzić dzień niepodległości. Da się. Nie trzeba dewastować stolicy, odpalać rac i pokazywać uzębienia do kamery tvn.
Miałam to szczęście być tu i zobaczyć ten ambaras na własne oczy i powiem wam, że warto! Mi się podobało, moim towarzyszkom również, wszyscy jacyś uchachani byli jak wracali ( nie przez alkohol ) i cały dzień życzyli wszystkim napotkanym na swej drodze happy 4th of july. 
Nie zawiodłaś mnie Ameryko, dziękuję:)



You Might Also Like

0 komentarze