say hey to usa
16:10czyli pierwsze koty za płoty. Jestem tu już 7 dni i nikt mnie jeszcze nie porwał/ zabił/ okradł/ zjadł / przestraszył. Do wczoraj. Głupia cebula dostała ajfona i zginęła jak Andzia w Czechach. (Love windows forever). Ale nie o moim upośledzeniu technologicznym należy się rozprawiać a o Ameryce. Wszak po to powstał ten blog. Jaka zatem jest Ameryka?
Dziwna, różna, jak w filmie, przypałowa, easy going ( za mało książek przeczytałam żeby znaleźć odpowiednik polski tego słowa, poza tym jestem w Hameryce tu się zapomina język ojczysty). Ale może od początku....
Po dość spokojnym locie, obfitującym w dobre jedzenie ( pewnie dlatego wydał mi się dobry, bo pojadłam, a jak powszechnie wiadomo Czoło najedzone Czoło szczęśliwe) me stópki w końcu dotknęły amerykańską ziemię. Nie powiał wiatr, nie było fajerwerków, konfetti, nawet hamburgsa na powitanie, poza smrodem tłuszczu z pobliskiego fast fooda. Ale była Statua Wolności i Manhattan widziane z okna w samolocie. No to pierwsze wow już padło, a przez łeb przeszła myśl- na brodę Merlina to się dzieje naprawdę, do USA łatwiej się dostać niż do Włoch (spokojnie droga Italio jeszcze się spotkamy). Wystraszona jak Bambi nakryte na nocnej przechadzce po ulicach poszłam spotkać się oko w oko z moim american dream.
Na odprawie celnej po raz kolejny okazało się, że głupi ma zawsze szczęście. Gadka szmatka z celnikami, żadnej kontroli, miód przeszedł jako czekolada. No to let's go! Szczerze to do żadnego kraju nie udało mi się tak łatwo dostać, bez kitu:D Co prawda nie było Obamy witającego wszystkich przybyłych do lepszego świata ale byli mili ludzie. Wszyscy. Uśmiechy na twarzach, szczere czy nieszczere w zasadzie bez różnicy, ważne że byli bezkonfliktowi i pomocni. Na wszystko mają jakieś rozwiązanie ( choć dyski twarde trochę wolniej im startują- ej ale nie generalizuję!, mądrzy i szybko myślący też tu są). Ale o Amerykanach samych w sobie to może później jak ich lepiej poznam:)
Pierwszy etapem mej podróży była Training School na Long Island, dokładnie mieszcząca się na Uniwersytecie ST. John w Oakdale. Do szkoły z lotniska miał nas zabrać specjalny busik i co podjeżdża?:D Taki typowy van, karton, mini truck ford, którym porywają dzieci na filmach. Ha, zaczyna się bosko. 3 godziny jazdy między terminalami to była super atrakcja, naprawdę polecam! Myślałam, że gorszych kierowców niż na myślenickich rondach i Warszawiaków na Zakopiance nie ma, ale jednak są- w Nowym Jorku. Zatrzymują się byle gdzie, kierunkowskaz to rzecz całkowicie obca, a linia podwójna ciągła czy jakakolwiek inną to pewnie wyraz sztuki na asfalcie. A najlepsze jest to, że nikt sobie z tego nic nie robi. Luz blues, nawet policja się uśmiecha i grzecznie prosi żeby lekko zjechać na bok, bo się ulicę blokuje...ehe..no ale jak tu można jeździć na gazie to czemu nie. Chyba właśnie zrozumiałam dokładny sens wyrażenia WOLNA AMERYKANKA. No spoko, ja swój pierwszy kurs samochodem mam za sobą, wszyscy żyją. Dobra ale wracając do szkoły- typowo filmowy amerykański kampus. Podobny do UJ. Tylko trzeba by przenieść budynki z Gołębiej, wyciąć kawał Zakrzówka i rzucić nad jakąś Zatokę. No i dodać dziką zwierzynę, która w sumie już nie taka dzika. Spoko, nie zaprzyjaźniłam się z nikim z okolic Philly ale z sarnami i królikami jestem już na "ty".. Znowu z bardzo abstrahuje, więc wracając do szkoły- akademiki hm....Akropol to był pałac. NAPRAWDĘ. Ale nie pojechał tam człowiek zażywać kąpieli, walczyć ze szparami w drzwiach ( które są tak wielkie, że w sumie nie wiem po co im drzwi, skoro i tak wszystko widać hue hue hue), ani słuchać meksykańskiego/ panamskiego/ kolumbijskiego disco. Ale o szoku kulturowym jaki przeżyłam w tej szkole to osobny post może, bo jak tu zacznę to książka z tego wyjdzie. Wracając do porównania z UJ- są gorsze szkoły! ok może tę nawiedziłam w innym celu i charakterze, jednak wolę kiedy nauczyciel ma Cię głęboko w dupie niżeli mówi do Ciebie jak do upośledzonego zgreda. No ale przejść przez to było trzeba, dobrze, że ocean blisko i zacna grupa towarzysząca mi w trudzie życia codziennego podczas pierwszych kroków w USA.
Tak oto było mniej więcej w zacnej szkole. Łabędziownia- miejsce ze zdjęcia nr 3. Super sprawa hahah, łabędzie też spoko, zwłaszcza jak się drą po nocach. No ale jak już nas wymęczyli zajęciami tak pasjonującymi, że nawet jet lag z nimi przegrał to zabrali nas na wycieczkę do NYC. WOW WOW WOW...no spoko ale dupy nie urwało. Sorry, no taki trochę Londyn, Berlin, tylko większy i szklanych domów więcej. Cezaremu Baryce by się spodobało, ja chyba jestem większa fanką historycznych budowli i dzikiej natury. Ale nie mówię, że miasto brzydkie! Może za krótko tam byłam, ale żeby nie było tutaj ochy padły :)
Z tą panią powyżej niestety nie miałyśmy zbyt wiele czasu sam na sam. Spoko Statuo przyjadę niedługo! Zrobimy sobie selfie, wypijemy kawkę czy co tam będziesz chciała. Nie ma sprawy, stałaś tyle beze mnie, poczekasz jeszcze chwilę. Nie wszystko na raz! Be patient! (tak to nam ciągle w tej szkole powtarzali).
Podobno na Times Square tylko same zajebistości są. No proszę ja też się znalazłam na piedestale! No i to było tyle- Nowy Jorku widzimy się niebawem, lepiej mnie zachwyć tym razem czymś lepszym niż hot dog z bigosem...
Jeśli kogoś to interesuje (pewnie mamusię i tatusia) to me serce się raduje, zachwyca dzielnią, w której przyszło mi zamieszkać, nie przeklina za dużo ( chyba, że próbuje odpalić transmisję lub ma w ręce nowy telefon), nie tęskni za bardzo jeszcze. Generalnie kciuk w górę. :)
0 komentarze