na tej ziemi pod tym niebem

20:50

życie nasze toczy się.

Nie, nie mieszkam na Plebanii z Januszem Traczem (jeszcze nie!).

Dobrze, że mam rodzinę, która pomaga mi spełć marzenia o wielkiej miłości z milionerem z Tulczyna. Zanim jednak stanę na ślubnym kobiercu muszę przeżyć swój American Dream. Wbrew pozorom nie przyjechałam tu na wakacje (choć czasem mam wrażenie, że tak). Jak określiła to jedna z kobitek z agencji: PRZYJECHALIŚCIE TU DO PRACY. Tak, siedzieliśmy w vanie, głodni, zmęczeni, przerażeni bo nasze rodziny już na nas czekały i cały ten cyrk miał się tak naprawdę zacząć, a tu jakaś nawiedzona baba puściła nam gadkę o tym, że to ciężka praca a nie zabawa. Nie przyejchaliście tu się uczyć ani podróżować, tylko pracować. Jasne??! To jest Ameryka, tutaj ludzie ciężko pracują żeby coś osiągnąć. (Rockefeller się obudził). 

Okej. Czyli zamiast szukać potencjalnego dawcy zielonej karty powinnam zakasać rękawy i wziąć się do pracy z moim host dziecięciem. Tak, myślę, że to jest ta przepustka do świata Pięknych i Bogatych, a już na pewno na fotel prezydencki.
I tu nie ma śmiechu. Wszystkie znaki na ziemi i niebie zwiastują mi ten urząd! Począwszy od tego spotkania w Berlinie:

poprzez wszystkie ogłoszenia, które pojawiają się przed moimi oczami w pociagach i wrzeszczą: Ready for White House?! do wczorjaszego powrotu z New Jersey w asyście 40 motocykli i 30 radiowozów policyjnych (nie, nie złamałam prawa, odprawiali Hilary Clinton i się załapałam na wycieczkę). Także jak już zostanę perfekcyjną au pair to droga do prezydentury otwarta, jeszcze tylko Franka Underwooda muszę się pozbyć (Kev <3). No ale to co najmniej za 11 miesięcy, więc teraz skupię się na dążeniu do perfekcji w mojej codziennej rutynie. 
Wbrew pozorom zajmowanie się dzieckiem w USA różni się od tego, z czym miałam doczynienia w Polsce. Mój podopieczny ma swoją rutynę nawet podczas kąpieli, chodzi do szkoły także w wakacje i ma ustalone zajęcia popołudniowe. Jestem szczęściarą, że nie robię za szofera, bo są dzieci, które cały dzień spędzają na tenisie, balecie, lekcji muzyki, lacrossie, bejsbolu, pływaniu, gotowaniu, zbieraniu ksztanów i polowaniu na bizony. Moje host dziecię ma na szczęście uboższy harmonogram, bo ile można siedzieć na fejsie w ozekiwaniu na koniec zajęć?:) 
Czym się to różni od zajmowania dziećmi w Polsce? A tym, że "swoje polskie" bajtle (pozdrawiam wszystkie cudowne persony, które udzieliły mi referencji) wkładałam do piaskownicy i grzebaliśmy w ziemi i piachu przez pół dnia, była jeszcze huśtawka i rysownie kredą po asfalcie, gra w piłkę itp. Tutaj tego nie robię. Mamy wiele gotowych rozrywek i placów zabaw. Mały T. ma swoje zabawy, których ja muszę się nauczyć i miejsca, które lubi. Co najwyżej mogę je lekko zmodyfikować. Ponadto organizuje się tu wpsólne zabawy dla dzieci pod nazwą: playdates- czyli po prostu zbiera się dzieciaki w jedno miejsce i ogranizuje im czas. Wymyśla ambitne gry i ciągle powtarza jakie są cudowne. Są au pair, które ścigają z dziećmi pokemony. Na szczęście moje dziecko goszczące nie ma telefonu, nie ogląda tv poza jedną bajką i nie prosi co 5 minut o mój telefon. Takich to ze świeczką szukać, co nie? 
Każdy dzień zaczynamy z małym T. o 7. Tzn ja zaczynam, bo dzieciątko daje o sobie znać już wcześniej. Pora wczesna (do korpo wstawałam o 7:20 po 6 drzemkach, tutaj zrywam się po jednym dźwięku o 6:54) ale kiedy wchodzę do jego pokoju i widzę te śliczne, niebieskie oczka i uśmiech na twarzy nie mam nic przeciwko tak wczesnemu opuszczeniu łoża ( do którego wracam po odwiezieniu dziecięcia do szkoły). Jak już dotrzemy do kuchni, spożywamy śniadnie. Mały T. nie ma problemu z jedzeniem ( chwała Panu), zje wszystko, co sie mu pod nosek podłoży, sam sobie przygotuje z niewielką pomocą, ale zajmuje mu to trochę czasu. Mały myśliciel lubi poświęcić na śniadanie nawet i godzinkę. Jednych pewnie szlag by trafił, ale ja nie narzekam. Mam czas na poranną lekturę Pudelka, fejsbuczka, instagrama, onetu, tvn24 i inych pierdół jakie się trafią. Czasem robimy razem jajecznicę, czasem 10 minut tłumaczy mi, że ten konkretny jogurt jest mamy, nie jego, innym razem to ja próbuję mu wyjaśnić, że nie zje bajgla, bo ich nie mamy. Ale jak mamy to wplatam nutkę patriotyczną do menu. :)

Przy tych śniadaniowych potyczkach można język poćwiczyć, choć nie zawsze dostaję odpowiedź na zadane pytanie. No ale trzeba przynać, że cierpliwości mnie uczy jak nikt inny :)
Kiedy już przebrniemy przez najważniejszy posiłek dnia czas zebrać się do szkoły. Na początku wszystko szło nam bardzo szybko. Ja nie chciałam nic zmaścić, co by dziecięcia nie rozzłościć, dziecię chyba nie było pewne kim jestem i na ile mu pozwolę, więc cały poranny obrządek zajmował nam 30 minut. Ledwo szkołę otworzyli,  a my już zajmowaliśmy swoje miejsce. Teraz już się rozchulalśsmy, jemy dłużej, dumamy nad szczotką do zębów i ubieraniem butów, siedzimy na jego kanapie, a od tygodnia tankujemy wóz strażacki 30 razy przed każdym wyjściem. Na szczęście nie słyszę, że zabrałam mu kubek na idealną, wzmocnioną, poranną kawę. Ani jemu, ani nikomu innemu. Co za ulga. W korpo doprowadzałam ludzi do łez, kiedy zabierałam żółty kubek z szafki nie patrząc na jego powiązania personalne. Czy kiedyś zostanie mi to rozgrzeszone?!
Ale nie o kropo mowa, a o aupairoweskiej rutynie. Do jej głównego elementu należy szkoła - od poniedziałku do piątku od 8:30 do 12:30. Czyli czas na moją drzemkę, kąpiel, zakupy, bloga, czochranie psa, leżenie brzuszkiem do góry. Czas piękny, szybko ucieka, ale jakże potrzebny. Ja odpoczywam od niego, on ode mnie. Nic mnie tak nie cieszy, jak widok jego uśmiechniętej buźki jak leci do mnie w szkole i się ze mną wita, kiedy go odbieram. Serio, zwłaszcza jak marudzi przy śniadaniu i strzela fochami. 
Po szkole jest bajka, mleko i drzemka- znowu mam czas dla siebie. Zazwyczaj drzemię i ja, albo oglądam głupoty w tv, albo rozmawiam z Polszą. Wbrew pozorom 6h różnicy to wcale nie tak dużo, choć nadal czasem nie zdaję sobie sprawy pisząc do was, że już lulacie a i wy nie zdajecie sobie sprawy, że kiedy zasiadacie do porannej lektury Internetów ja dopiero co zmrózyłam oczka.
Ale nie o różnicy czasu tutaj mowa, a o dziecięciu. Kiedy już nastepuje koniec drzemki udajemy się na basen lub inne zaplanowane zajęcia. Jeśli ich nie mamy to robimy, co chcemy.
Czyli basen, plac zabaw, tankowanie wozu strażackiego. Swoją drogą jakbym wiedziała, że tankowanie samochodu sprawi dziecięciu taką radość, że będzie o tym mówił każdego dnia, szybciej kupiłabym jego serce wyprawą na stację benzynową. O ja głupia, zrobiłam to dopiero po 2 tygodniach! 
Potem przychodzi pora obiadu (18, ich 6 pm. coś czego znieść nie mogę- obiad ma być w południe!) i właściwie czas mojej pracy dobiega końca. Czasem pracuję dłużej, czyli oglądamy wieczorynkę, taplamy się w wannie z całym rytuałem (nauczenie się tego zajęło mi dłużej niż nauka na wszystkie egzaminy w ostatnim semestrze) i kładziemy dziecię do łóżeczka. Ot cała filozofia. 
Czasem się człowiek zmęczy, zwłaszcza jak jest 30 parę stopni a ty musisz machać ręką na huśtawce 40 minut, ale skoro dziecko się cieszy to przecież nie możesz przestać, nie będziesz tak okrutna. Udało mi się go przekonać, żebyśmy się razem husiali. Ja mam frajdę, dziecię ma frajdę. Życie jak w Madrycie.
Tak, proces przekonywania host dziecięcia do siebie trwa, jest progres, czyli Misja Czoło również idzie do przodu. Choć nie zawsze jest różowo. Wciąż słyszę: idź stąd, nie dotykaj, idź sobie usiąść bo to basen dla dzieci (no przynajmniej mamy progres w komunikacji).
Dobra opisałam tydzień, a co z weekendem? W sobotę też zaczynamy o 7 (maluszku jeszcze kiedyś wspomnisz moje słowa, że trzeba było spać dłużej). Jemy długie śniadanie, siedzimy na kanapie i tankujemy wóz strażacki. Jeśli pogoda pozwala idziemy do ogrodu botanicznego. Na moje szczęście niepojęte host dziecię lubi spędzać czas na polu. W owym ogrodzie botanicznym potrafimy spędzić kilka godzin, a miejsce to jest naprawdę piękne. 



Można sobie poskakać kilka metrów nad ziemią. Cwiczenie w sam raz dla moich nadwyrężonych stawów skokowych!


W ogrodzie tym znalazłam nawet kandydata na męża, ale jakiś taki pusty w środku.


Czasem idziemy na plac zbaw, a jak praży niemiłosiernie to przebieramy nóżkami od rana i czekamy aż otworzą basen. Tak nam mija czas do południa, czyli lunchu (mój brzuch dalej woła o obiad,a od jedzenie czipsów na lunch robi się coraz większy, więc zawołać potrafi), a po lunchu drzemka. Moja zmiana się kończy. I co robię? Hahaha no co mogę robić- drzemeczka. A jak. Czasem książeczka, czasem zakupy, jakiś grill, czasem jakieś wyjście na miasto. A miasto jest cudowne, więc chyba częściej będę je nawiedzać. 








żeby napić się piwa trzeba pokazać dowód, ja musiałam pokazać paszport, bo na polski dowód usłyszałam: ar ju kidin me?!. Żeby nie było, legitymowali też starców. Ale warto! Takich ogrodków jest pelno, więc mam taki mały Kraków tutaj:)


No a niedziela jak to niedziela, dzień Pański. Kościół (byłam raz, trochę dziwnie, trochę inaczej, jak znajdę czas to pójdę może jeszcze, kiedyś wam to opiszę), leżenie w łóżeczku troszkę dłużej(czyli to, co kocham najbardziej), jakieś zwiedzanie (tyle tu atrakcji, że mi niedziel braknie) albo plażing (trafił się dwa razy z nielada atrakcjami- o tym następnym razem).



I tak mija mi czas, szybko bardzo. Pomyśleć, że siedzę tu już miesiąc, choć czuję, jakbym była tu od dłuższego czasu. Jakoś tak wszystko, co było przedtem oddzieliło się grubą krechą. Ale dobrze mi z tym. Poznaję nowych ludzi, choć mój introwertyzm i aspołeczność dają o sobie znać, przez co moi hości chyba myślą, że jestem nieszczęśliwa. Serio, człowiek czasem sam pobyć musi bo inaczej się udusi. Przynajmniej ja. Cóż odbiegam od stereotypu au pair, ale inne nie musi być gorsze, nie?:)



You Might Also Like

0 komentarze