Pamiętacie jak ostatnio przeżywałam fakt, iż muszę coś upichcić? Padło na sławietne ciasto drożdżowe. Nie wiem, co mi do tego zakłutego łba strzeliło. Nie piekłam w życiu ciasta drożdżowego, a miałam ku temu wiele sposobności. Tymczasem, zamiast pójść po lini najmniejszego oporu i upiec murzynka wybrałam drogę na Everest. Dosłownie. Inne miary, suche drożdże i cudzy piekarnik wydawały się rzeczą nie do przejścia, ale podołałam! Brawo ja!
Janusz, czyli typowy przedstawiciel narodu polskiego. Jaki jest? Zazwyczaj kojarzy się z mężczyzną pod wąsem, w skarpetach i sandałach, pobudzonym emocjonalnie na punkcie patriotyzmu wszelakiego. W ręku przeważnie dzierży plastikową reklamówkę z Biedronki lub czarną torbę z napisem Hugo Boss( to z lepszego sortu). Januszowi towarzyszy często przedstawicielka płci pięknej - Grażyna. Kobieta piękna (jak każda Polka przecież), zaradna, hamująca niepojęty entuzjazm Janusza. Grażyna lubi zwacać uwagę na szczegóły, o których półgłosem informuje Janusza. Mężczyzna ten zazwyczaj nie dosłyszy, co rzekła jego luba, więc często gęsto można usłyszeć głośne Co?! w pobliżu tej typowo polskiej pary, potomnych Warsa i Sawy, rasowych Słowian. Wiesz o kim mówię, prawda? No i każdy szanujący się Janusz ma parawan na plaży.
Jednak Janusz to nie tylko wygląd, to także stan umysłu. Od zawsze wiemy, że prawdziwym narodem wybranym są Polacy, zatem ciężko nie rozpoznać nas na wakacjach. Janusz na Wakacjach to człowiek niesamowicie zaradny. Znajdzie sposób na wszystko, po taniości lub darmoszce, wejdzie oknem jeśli drzwi są zamknięte, nawiąże znajomości,opali się na czerwono (zwłaszcza twarz), zobaczy co nie co, jak trzeba wrzuci robaki do jedzenia i wróci szczęśliwy do domu z masą zdjęć, co by sąsiadowi żal dupę ściskał. Wszystko udaje mu się psim swędem, a zawdzięcza to właśnie swojej wybitności. W ten weekend zostałam Januszem mentalnym. Wąsów jeszcze nie mam, zamiast sandałów założyłam tramposze i pojechałam w pierwszy samodzielny, amerykański trip do Cape May. Myslałam o tym miejscu jeszcze przed wyjazdem, kiedy wertowałam przewodnik po USA od hostów, ale ciągle wydawało mi sie, że to za daleko, że amerykańskie drogi i samochody to mnie zjedzą. Kiedy jednak przekroczyłam ocean i wsiadłam do jeepa stwierdziłam, że raz się żyje. W imię głównej polskiej zasady: ja tego nie zorbię? Potrzymaj mi piwo, znalazłam towarzyszki i ruszyłam w podroż do New Jersey. 110 mil, 2,5 godziny, Polka, Niemka, Czeszka i amerykańskie eksperówki/ autostrady pełne trucków, wozów kempingowych, metalowych domów na kółkach, pickupów i mnie za kierownicą. Oj się działo!
Jednak Janusz to nie tylko wygląd, to także stan umysłu. Od zawsze wiemy, że prawdziwym narodem wybranym są Polacy, zatem ciężko nie rozpoznać nas na wakacjach. Janusz na Wakacjach to człowiek niesamowicie zaradny. Znajdzie sposób na wszystko, po taniości lub darmoszce, wejdzie oknem jeśli drzwi są zamknięte, nawiąże znajomości,opali się na czerwono (zwłaszcza twarz), zobaczy co nie co, jak trzeba wrzuci robaki do jedzenia i wróci szczęśliwy do domu z masą zdjęć, co by sąsiadowi żal dupę ściskał. Wszystko udaje mu się psim swędem, a zawdzięcza to właśnie swojej wybitności. W ten weekend zostałam Januszem mentalnym. Wąsów jeszcze nie mam, zamiast sandałów założyłam tramposze i pojechałam w pierwszy samodzielny, amerykański trip do Cape May. Myslałam o tym miejscu jeszcze przed wyjazdem, kiedy wertowałam przewodnik po USA od hostów, ale ciągle wydawało mi sie, że to za daleko, że amerykańskie drogi i samochody to mnie zjedzą. Kiedy jednak przekroczyłam ocean i wsiadłam do jeepa stwierdziłam, że raz się żyje. W imię głównej polskiej zasady: ja tego nie zorbię? Potrzymaj mi piwo, znalazłam towarzyszki i ruszyłam w podroż do New Jersey. 110 mil, 2,5 godziny, Polka, Niemka, Czeszka i amerykańskie eksperówki/ autostrady pełne trucków, wozów kempingowych, metalowych domów na kółkach, pickupów i mnie za kierownicą. Oj się działo!
życie nasze toczy się.
Nie, nie mieszkam na Plebanii z Januszem Traczem (jeszcze nie!).
Dobrze, że mam rodzinę, która pomaga mi spełć marzenia o wielkiej miłości z milionerem z Tulczyna. Zanim jednak stanę na ślubnym kobiercu muszę przeżyć swój American Dream. Wbrew pozorom nie przyjechałam tu na wakacje (choć czasem mam wrażenie, że tak). Jak określiła to jedna z kobitek z agencji: PRZYJECHALIŚCIE TU DO PRACY. Tak, siedzieliśmy w vanie, głodni, zmęczeni, przerażeni bo nasze rodziny już na nas czekały i cały ten cyrk miał się tak naprawdę zacząć, a tu jakaś nawiedzona baba puściła nam gadkę o tym, że to ciężka praca a nie zabawa. Nie przyejchaliście tu się uczyć ani podróżować, tylko pracować. Jasne??! To jest Ameryka, tutaj ludzie ciężko pracują żeby coś osiągnąć. (Rockefeller się obudził).
Dokładnie miesiąc temu opuściłam Polskę. Razem z pełnym zestawem pożegnalnym w postaci 3/8 rodziny, dwiema kanapkami z szynką i butelką mineralnej wyruszyłam na podbój świata mknąc w deszczu poprzez rozkopany kraj ojczysty. Tak Ameryko, stuknęła nam pierwsza miesięcznica! Jedni świętują 10go każdego miesiąca (oczywiście Ci którzy wypłatę dostają, bo niby kto inny...), inni obchodzą miesięcznicę związków, urodzin, katastrof, wyborów. My, droga Ameryko, będziemy obchodzić miesięcznicę naszego wspólnego życia, które na razie jest nobelon. Na razie bez fajerwerków i szampana, ale może jakaś kawunia ze starbunia?
Ale do rzeczy. Jakoś trzeba ten pierwszy miesiąc podsumować, bo wiesz wszyscy się zastanawiają: czy nam razem dobrze? Czy do siebie pasujemy? Czy to aby nie był skok na zbyt głęboką wodę?
Po pierwsze primo: tak, po drugie primo: tak, po trzecie primo ultimo: nie.
Czy czegoś mi brakuje? Ruskich pierogów mojej mamusi, czerwonego barszczu i teiny, ketonalu i wełnianych batików (dla niewtajemniczonych -moich wiernych dusz towarzyszących mi w trudzie życia codziennego). Braki te uzupełniam bujaniem się z ludnością narodowości chińskiej i chińskimi pierogami (polecam, ale ruskie lepsze). No to tyle w temacie co u mnie:)
Z racji tej podniosłej chwili postanowiłam was uraczyć filmem. Przygotujcie popcorn, chusteczki i zasiądźcie wygodnie na czterech literach. NBC, ABC, CNN kiedy mnie zakontraktujecie?!
Niestety technika wygrała z Czołem, na film zapraszam na Facebooka ;(
-Za tysiąc stóp skręć w prawo- powiedział GPS.
-Twoich czy moich stóp?- odpowiedziało Czoło.
-Za tysiąc stóp skręć w prawo-
-czyli kurna blaszka gdzie?!-
Tak wygląda każda przejażdżka w miejsce, którego jeszcze nie zdążyłam zapamiętać (czyli prawie wszędzie poza 5 obeznanymi punktami). Bo nawet jak już się wybiorę w miejsce, które kojarzę to albo zamkną drogę albo coś innego i szukaj wiatru w polu. Z gejcy nigdy dobra nie byłam, a tu każda ulica wygląda tak samo. Każdy dom, trawnik, płot, żywopłot takie same. Eh no super, naprawdę duże ułatwienie.
mknę przez ten kraj jak pendolino z Krakowa na wybrzeże. Jak tak dalej pójdzie zobaczę wszystkie 51 landów. Co prawda, jak na razie odwiedziłam te, o których nawet mi się nie śniło i nigdy nie zamierzałam się tam udać, ale widać życie lubi płatać figle i to całkiem przyjemne! Ale 5 stanów to nie tylko obszar geograficzny, ale także emocjonalny. Wszak taka podróż wzbudza wiele emocji, nawet u mnie, człeka który ma zbyt wyj****e na wszystko dookoła.
czyli o mojej rodzinie goszczącej.
Miałam o nich nie pisać, bo to trochę jak obgadywanie za plecami na dodatek w języku, którego nie znają. Jeszcze sobie przetłumaczą za pomocą google i wyjdzie, że Bijonse to Beata Kozidrak a Zakopane to Las Vegas. Ale na studiach mówili: musisz rozumieć potrzeby swoich klientów ( tak drogi odbiorco jesteś odczytywany w kategorii klienta). Zatem przedstawię wam po krótce moją nową rodzinę goszczącą. Show must go on.
Miałam o nich nie pisać, bo to trochę jak obgadywanie za plecami na dodatek w języku, którego nie znają. Jeszcze sobie przetłumaczą za pomocą google i wyjdzie, że Bijonse to Beata Kozidrak a Zakopane to Las Vegas. Ale na studiach mówili: musisz rozumieć potrzeby swoich klientów ( tak drogi odbiorco jesteś odczytywany w kategorii klienta). Zatem przedstawię wam po krótce moją nową rodzinę goszczącą. Show must go on.
czyli amerykańskie święto niepodległości. Jeden z ważniejszych punktów na mojej liście Misja Czoło. Czemu taki ważny? Bo u nas w Polsce święto niepodległości obchodzi się inaczej, na smutno i na poważnie, a potem leci kostka brukowa. A tutaj? Impreza od 30 czerwca, radość, optymizm, flagi,parady, alkohol (to chyba mamy wspólne) koncerty i fajerwerki. Natrzaskałam zdjęć, nagrałam filmy, miał być piękny video reportaż, miał, ale z przyczyn technicznych będzie ubogo. Gotowi zobaczyć amerykański szoł?:)
Burce, Bruce cóżeś mi uczynił?! Zaśpiewałeś te piosnkę lata temu, wbiłeś mi do głowy i zmusiłeś do przebieżki po tym cudnym mieście. Tak, przebieżki bo metro w tym mieście to jakaś MASAKRA. Ale nie o komunikacji dziś mowa. Dziś będzie inaczej. Jak byłam wczesnonastolatką to kupowałam namiętnie Bravo. Hahah przyznać się, kto tego nie robił? Bravo, gumy kulki, oranżada Lima i Zbuntowany Anioł zrobiły mi pewien pogląd na życie. Filozofię, którą przyszło mi weryfikować z rzeczywistością, a ta bywa brutalna. No to po tym głupim wstępie czas na nowinkę. Natrzaskałam tyle zdjęć, że postanowiłam zrobić fotostory. Wszyscy lubią fotostory, nie? No to do dzieła!
Jestem już w USA dwa tygodnie prawie. Co prawda leże sobie teraz w łóżeczku wyzawijana w egipską arafatkę, gdyż moje gardło uległo czarowi klimatyzacji, jednak to wciąż american dream. Skoro już tu jestem i powoli wdrażam się w nowe życie i obowiązki, wypada wywiązać się ze starych. Przed wyjazdem zrobiłam listę rzeczy, bez dokonania których nie opuszczę Ameryki. Poukładałam ją byle jak, ale kilka punktów już się udało ogarnąć. Brawo ja! Zacznę od pkt 4- zjeść prawdziwego burgera.