bo przecież w majtach do kuchni nie wypada
03:49czyli jak to jest wrócić na garnuszek rodziców, host rodziców.
Przez ostatnie 5-6 lat mieszkałam tu i tam. Przenosiłam się z jednej części Krakowa do drugiej, zaliczając po drodze Londyn i rodzinne Myślenice. Wyfrunąwszy z domowego gniazda w wieku lat 19 powoli przyzwyczajałam się do samodzielnego życia. Po jakimś czasie przywykłam do niego aż tak, że największym strachem był powrót do życia z innymi ludźmi. Obcymi ludźmi, za oceanem, w ich domu. Miałam się stać częścią rodziny, dzielić z nią kuchnię, korytarz, łazienkę i schody.
W moim ostanim krakowskim lokum lodówka znajdowała się niemalże zaraz za drzwami mej komnaty. Przez te półtorej roku życia na Krowodzie zżyłyśmy się niesamowicie. To ona towarzyszyła mi po pracy, przed szkołą, w trakcie szkoły, zamiast szkoły, podczas jakże rzadkich wolnych weekendów. Nasz związek był idealny. Zero mejkapu, wyjściowych pidżamek, puchatego szlafroczka i kapcioszków w groszki. Witałyśmy się każdego ranka wyglądając jak ubogie krewne z Syberii, obie puste w środku.
Moja przeprowadzka do USA zmieniła wszystko. Przekonałam się, że związek na odległość nie ma sensu. Zamieszkałam na 2gim piętrze, na samym końcu domu, jakże daleko od lodówki. Dnie mijały, a nasz związek stawał się coraz luźniejszy. W końcu me lenistwo wygrało i zdecydowałyśmy się rozstać. Fakt, iż musiałabym w każdy wolny dzień odziać swą tłustawą dupę co najmniej w leginsy i piżamkową koszulkę zakryć jakimś swetrem, włosy jakoś ułożyć, co by oczy było widać i stopy okryć jakimś obuwiem, srawił iż zrezygnowałam z częstych wizyt w kuchni. Niestety, musiałam zmienić swoje przyzwyczajenia, bo przecież po cudzym domu w majtach nie wypada hasać, a ja zbyt leniwa by się wyszykować na randkę z lodóweczką.
Przyznam, że początek nie był dla mnie łatwy. Mówiąc początek mam na myśli proces trwający prawie 6 miesięcy. Nigdy nie lubiłam rządzić się w cudzej kuchni, kiedy to jej właściciele patrzą mi na ręce. Tym razem było jeszcze gorzej, bo nie wiedziałam, co mogę wziąć, co nie. Raz porwałam się na upichcenie drożdżówek z borówkami wprawiając w tym hostów w zły humor. Borówki nie były dla mnie. Niby kupiłam swoje ale niesmak pozostał. Borówek już nie tykam. Zaczynam od kuchni, bo to do niej było najciężej mi się przyzwyczaić. Fakt, iż nie mogę sobie do niej zejść w majtach i koszulce z grumpy catem, porwać kabanoska, pudełka lodów i herbaty, nie wzbudzając podejrzeń depresji lub zaburzeń psychicznych, długo sprawiał, że nie czułam się jak u siebie. Jestem dziwna, może aż za bardzo, ale przebrnęłam te fazę i teraz nie boję się nawet ryby usmażyć, choć wiem, iż zapach smażonego łososia wprawia moją hostkę w furię.
No ale mieszkanie z obcymi ludźmi to przecież nie tylko kuchnia. To też sam fakt wychodzenia z i wracania do domu. Jakże ciężko mi przyszło przywyczaić się do spowiedzi powszechnej i raportowania swoich kroków. Choć w pierwotnych zasadach miałam godzinę policyjną (zupełnie jak za czasów pacholęcych, w wieku lat 15nastu), czyli 23cia w tygodniu i 2ga w weekend, szybko od tej regulacji odeszliśmy, na moje szczęście. Mieć godzinę policyjną w wieku lat 25 to trochę jak wciąż sikać do pieluchy. Choć troskę o moje życie rozumiem i doceniam, więc raporty składam nadal. Na szczęście udało mi się wytyczyć granicę zadawanych pytań, więc hasam sobie swoimi ścieżkami bezstresowo.
Kolejna rzecz, do której się musiałam przyzwyczaić to rozmowy! I dzień dobry i heloł za każdym razem jak się widzimy, i pogaduszki jak tam dzień, i wspólne jedzenie codziennie, i co najważniejsze- dziękuję za każdą małą pierdołę. Choć początkowo było to dla mnie niecodzienne, dziś myślę, że to bardzo miłe. Na pewno lepsze niż darcie mordy od rana, jak to robiła szacowna sąsiadka z mieszkania obok na Krowodzie.
Choć przyzwyczajanie się do nowej sytuacji trochę mi zajęło, powoli zaczęłam nazywać to miejsce domem i poczułam się trochę jak w rodzinie zastępczej. Choć nie było ani Wujka ani Cioci, ani Śliniaka. Jest host i hostka i Sammy, a ja takie trochę adoptowane dziecko z innego kraju, więc prawie, prawie. Doszukałam się nawet podobieństwa między Piotrem Fronczewskim a moim hostem. Jednak boję się zapytać, czy ten drugi też był barmanem na tym dancingu. Choć staram się być samodzielna jak się da, zawsze mogę na nich liczyć, co bardzo doceniam. Czasem chyba jestem zbyt samodzielna, co ich zaskakuje i zadziwia, ale przecież jestem tu żeby im życie ułatwić.
Skoro o rodzinie mowa, to zaobserwowałam, iż moi hości zachowują się jak moi rodzice. Czy to w polskim czy amerykańskim domu, kiedy przychodzi niedziela, pojawia się zawsze ten sam tekst: o ty żyjesz! Tak długo spałaś? Taka ładna pogoda, może by tak na spacer? Także tego, gdziebym nie była i tak się nie wyśpię w spokoju. Jednak nie mam co narzekać. Mam swój pokój z wygodnym łóżeczkiem, szanuje się tu moją prywatność i mnie. Pewnie gdybym była mniej zjebana to bym się szybciej zaadoptowała, ale jest dobrze. Najważniejsze jest to, że nie czuję się już obco i nie mylą już mojego imienia. He he. Patrząc na historie innych au pair, trafiło się ślepej kurze jajo. Zawsze miałam niebywałe szczęście i cieszę się, że i tym razem się powiodło. O dziecięciu i naszej relacji będzie osobny post, wszak po roku czasu jest o czym mówić.
No ale mieszkanie z obcymi ludźmi to przecież nie tylko kuchnia. To też sam fakt wychodzenia z i wracania do domu. Jakże ciężko mi przyszło przywyczaić się do spowiedzi powszechnej i raportowania swoich kroków. Choć w pierwotnych zasadach miałam godzinę policyjną (zupełnie jak za czasów pacholęcych, w wieku lat 15nastu), czyli 23cia w tygodniu i 2ga w weekend, szybko od tej regulacji odeszliśmy, na moje szczęście. Mieć godzinę policyjną w wieku lat 25 to trochę jak wciąż sikać do pieluchy. Choć troskę o moje życie rozumiem i doceniam, więc raporty składam nadal. Na szczęście udało mi się wytyczyć granicę zadawanych pytań, więc hasam sobie swoimi ścieżkami bezstresowo.
Kolejna rzecz, do której się musiałam przyzwyczaić to rozmowy! I dzień dobry i heloł za każdym razem jak się widzimy, i pogaduszki jak tam dzień, i wspólne jedzenie codziennie, i co najważniejsze- dziękuję za każdą małą pierdołę. Choć początkowo było to dla mnie niecodzienne, dziś myślę, że to bardzo miłe. Na pewno lepsze niż darcie mordy od rana, jak to robiła szacowna sąsiadka z mieszkania obok na Krowodzie.
Choć przyzwyczajanie się do nowej sytuacji trochę mi zajęło, powoli zaczęłam nazywać to miejsce domem i poczułam się trochę jak w rodzinie zastępczej. Choć nie było ani Wujka ani Cioci, ani Śliniaka. Jest host i hostka i Sammy, a ja takie trochę adoptowane dziecko z innego kraju, więc prawie, prawie. Doszukałam się nawet podobieństwa między Piotrem Fronczewskim a moim hostem. Jednak boję się zapytać, czy ten drugi też był barmanem na tym dancingu. Choć staram się być samodzielna jak się da, zawsze mogę na nich liczyć, co bardzo doceniam. Czasem chyba jestem zbyt samodzielna, co ich zaskakuje i zadziwia, ale przecież jestem tu żeby im życie ułatwić.
Skoro o rodzinie mowa, to zaobserwowałam, iż moi hości zachowują się jak moi rodzice. Czy to w polskim czy amerykańskim domu, kiedy przychodzi niedziela, pojawia się zawsze ten sam tekst: o ty żyjesz! Tak długo spałaś? Taka ładna pogoda, może by tak na spacer? Także tego, gdziebym nie była i tak się nie wyśpię w spokoju. Jednak nie mam co narzekać. Mam swój pokój z wygodnym łóżeczkiem, szanuje się tu moją prywatność i mnie. Pewnie gdybym była mniej zjebana to bym się szybciej zaadoptowała, ale jest dobrze. Najważniejsze jest to, że nie czuję się już obco i nie mylą już mojego imienia. He he. Patrząc na historie innych au pair, trafiło się ślepej kurze jajo. Zawsze miałam niebywałe szczęście i cieszę się, że i tym razem się powiodło. O dziecięciu i naszej relacji będzie osobny post, wszak po roku czasu jest o czym mówić.
0 komentarze