mój pierwszy raz z szeryfem
19:22czyli jak wprawiłam w ruch cały departament policji West Conshohocken
Jakiś rok temu opisywałam wam jazdę po USA, dokładniej mówiąc tutaj. Narzekałam na Amerykanów za kółkiem, ich totalny brak szacunku do przepisów i kierunkowskazów. Choć wtedy trochę śmieszkowałam, po pewnym czasie odczułam na własnej skórze, co te niedołęgi potrafią wyczarować.
Dokładnie pierwszego dnia mojego drugiego roku miałam stłuczkę. Babcia, stojąca w korku na lewym pasie, postanowiła sobie skręcić w prawo nie patrząc w lusterka. Kierunkowskaz okazał się jedynie niepotrzebną ozdobą samochodową, bowiem i tak "wzięłam się z nikąd" według zeznań starszej pani. Tak to ni stąd ni zowąd babcia uderzyła w tył mego demona prędkości przyprawiając mnie o zawał serca. Przerażona w tamtym momencie srałam po gaciach. Po pierwsze dziecko było ze mną, na szczęście Mały T. był zbyt zmęczony by zarejestrować, co się stało. Po drugie samochód- Jezusie Nazarejski przecież hości mnie wypatroszą. Po trzecie- policja. POLICJA, która może do mnie strzelić jak ruszę ręką zamiast trzymać ją na kierownicy. No i język, jak sobie poradzę? Jak się wybronię, że to nie moja wina? Młodą, głupią, obcą łatwo wrobić we wszystko. Ale jakoś to rozwiązać trzeba było...
Call 911
Czyli słynna fraza powtarzana chyba w każdym, amerykańkim filmie czy serialu przynajmniej raz na godzinę. Numer dziewięćset jedenaście zna każde dziecko znacznie lepiej niż sto dwanaście. Skoro doszło do kolizji to trzeba było sprawę oddać w odpowiednie ręce. Zatem wykręciłam słynny najn łan łan i dzownię:
-Halo, 911 jak Ci mogę pomóc?
-Halo, przed chwilą miałam stłuczkę, jestem tu i tu nikt nie jest ranny, potrzebna mi policja
-aha, ehe...ehm...yeah ok. Więc miałaś stłuczkę, tak?
-tak
-ktoś jest ranny?
-nie
-gdzie jesteś?
-na parkingu, przy ulicy x
-AHA YHYM EHEM YEAH OK...wiec co Ci się stało?
-ktoś we mnie wjechał...
-aha no ok yeah uhym ehem jesteś ranna?
-nie, potrzebuję tylko raportu policji
-aha yhym ok yeah eeee aaaa uuuuu (5 minut później)...więc co się stało i gdzie jesteś?
-jak już mówiłam, ktoś wjechał w dupę mojego powozu i oczekuję na raport policyjny, jestem na parkingu przy ulicy X
-ale jesteś na parkingu czy na ulicy?
-na parkingu
-na parkingu?
-na parkingu
-przy tej ulicy?
-tak
-aha no ok dobra no to aha uhym aham ekhm no to wyślę do Ciebie patrol
-kiedy przyjadą?
-nie wiem no, jak przyjadą to przyjadą ma'am...
Pogadane. Nie wiem czy to mój brak doświadczenia w sutacjach kryzysowych, czy owa pani miała gorszy dzień, ale bardziej nieogarnięci ludzie to tylko w McD pracują (amerykańskim McD). Choć muszę przyznać, że rezultat na szczęście był lepszy, aniżeli przy pierwszej próbie z numerem alarmowym w Polsce. Wciąż czekam na straż pożarną, będzie dobre 5 lat? Tutaj na szczęście psiarnia dotarła znacznie szybciej, zaledwie po 10 minutach.
Poruszyłaś cały posterunek na nogi
Odkładam słuchawkę, wciąż ciężko dysząc. Słyszę już syreny. Wszędzie tylko iłu iłu iłu. Patrzę już jedzie, już się zbliża, już puka do mych drzwi. Najpierw jeden. Typowy, amerykański emerytowany szeryf w typowym amerykańskim radiowozie. Podchodzi spokojnym krokiem do babci, która musnęła mój samochodzik swoim szewroletem. Ja dalej siedzę. W głowie najgorsze scenariusze zwiastują mi zmowę tej dwójki. Jednak myśli me przerywa światło. Bardzo mocne i wyraźne światło. Czy to Zenek Martyniuk ze swoim disco tour de America czy może kosmici? Nie, to dwa, wielkie, czarne GMC z syrenami policyjnymi, jaśniejszymi niż ekran telefonu z powiadomieniami z Candy Crash Saga o trzeciej nad ranem. Jadą dość szybko, jeszcze szybciej skręcają na parking i gwałtownie hamują. Żwir spod kół wpada mi pod nogi. Emerytowany szeryf podchodzi i śmieszkuje he he poruszyłaś cały departament he he he. Mi tam do śmiechu nie jest. 3 radiwozy to chyba przesada. Nie wiem, kogo się spodziewać. W duchu modlę się by był to Moulder i Scally. Choć prędzej możlwy wydaje się Rudy z CSI Miami. I faktycznie wychddzi Rudy, ale nie ten. Okulary przeciwsłoneczne zostają na twarzy. No to na tyle z Hollywood.
Rudy idzie do babci, mnie zostaje ten drugi. Powiedziałabym podręcznikowy sierżant z małego miasteczka. Brzuch piwny radośnie kroczy przed nim, podobnież jego wąs. Na pierwszy rzut oka wydaje się przyjazny, więc i stresik mniejszy. Podchodzi najpierw przywitać się z moim małym przyjacielem. Przybiajają piąsię i zaczynamy zabawę. Pan prosi o moje dokumenty. O ile wiem, jak wygląda moje prawo jazdy, tak dowód rejestracyjny czy ubp samochodu to jakiś papierek w stosie innych. Daję panu całą kupę tych pierdół, niech szuka. Po 15 minutach sierżant woła mnie paluszkiem, ho no tu dziewczynko.
Niepewnie wskazuje paluszkiem na słowo prawo potem na jazdy i pyta, czy to moje imię i nazwisko. Rechotam sobie w duszy, głuptasku przecież Ci dałam tę szarą knigę, nazywaną oficjalnie prawem jazdy międzynarodowym, wartą 35zł, żebyś sobie po angielsku poczytał. A ty gałganku się za polski bierzesz. No nic, tłumaczę panu, że moje imię to E W A (i dablju ej) a nazwisko to Z A K (zi ej kej) i pokazuję paluszkiem nr prawa jazdy. Dyktuję jak nazywa się dziecię na tylnim siedzeniu. Pan coś skrobie w notesiku. Pyta mnie najpierw o Polskę, potem jak mi się podoba, a na końcu jakby sobie przypomniał powód naszego spotkania i w końcu pada pytanie o to, co się stało. I tyle.
Pochodzi Rudy. Pyta, co się stało. Opowiadam po raz kolejny tę historię. Nie widzę żadnej książeczki mandatowej ani nic. Żadnych komentarzy, upomnień ani nic. Rudy dziękuje za zeznania i wręcza mi wizytówkę, co bym się po raporcik zgłosiła. Panowie zbierają swoją karawanę, znowu na sygnale i z dyskotekowym oświetleniem giną za zakrętem. A ja zostaję z miną kota srającego na pustyni. I z babcią, która robi większe oczy niż ja, jak patrzy na moje prawo jazdy. Po pół godzinie jest po wszystkim, zbieramy cztery litery i ruszamy na autostradę w kierunku domu.
Może kawusię?
Oszołomiona splotem wydarzeń wciąż nie bardzo wiedziąc, co to było, jadę następnego dnia na posterunek. Wpadam tam i zastaję ciszę. I wielkie kartony jedzenia. Stoję tak sobie w otoczeniu tego dobra i wypatruję żywej duszy. Po pół godzinie sterczenia jak kołek dostrzegam dzwonek. Dryndam raz, dryndam drug, trzeci i czwarty. W okienku pojawia się emerytowany szeryf i wita mnie z uśmiechem od ucha do ucha. Towarzyszy mu jakiś miejscowy szycha. Szeryf podjarany jak ja na widok sernika z pianką i brzoskwiniami, wita mnie jak lokalną celebrytkę, ktora wygrała stanowy konkurs jedzenia hamburgerów na czas. Podekscytowany opowiada koledze to ta niania z Polski, o której Ci wczoraj mówiłem. Aha, no to jestem na językach, prawie jak w tym programie TVN.
Szeryf przejęty moją sytuacją, dopytuje czy szefostwo mi już zapalnowało egzekucję. Mówię, że nie ale raporcik to pilny. Pech chce, że pani seretarka ma wychodne w tej chwili. Pech lub szczęście, bo za raporcik trzeba zapłacić 15$ czekiem. Pytam dokładnie, czym? A to gotówka to śmierdzi czy jak? No dobra. Zawijam dupę, jadę po ten czek i wracam po godzinie. Czekają już tam na mnie we trójkę, podjarani jakby zobaczyli chodzącą kiełbasę z grila, taką solidnie przypieczoną z jednej strony. Szeryf tłumaczy pani sekretace, że to ta niania, o której Ci mówiłem. Ta z wczoraj. Pani sekretarka odpala swój sprzęt, pewnie na windowsie 98 jeszcze i chodzi dumna, że ma w końcu coś do roboty. Drukuje mi ten świstek i po sprawie. Jednak szeryf przejęty mą sytuacją bierze papier do ręki i tłumaczy jak krowie na rowie, że to nie była moja wina! No wreszcie, co to za policja która nie jest od orzekania o winie? Choć szerf zapewnia mnie, że sprawa jest prosta jak konstrukcja cepa i to babcia zawiniła, to jednak oficnalnie tego napisać nie mogą. No ecie pecie gówno wiecie.
Suma sumarum nie ważne czyja wina. Żadnych mandacików czy punktów kranych nikt nie dostanie. Szkody pokrywa własne ubezpiecznie, któremu trzeba zapłacić 500$ bez względu na to, czy naprawa wyniesie mniej czy więcej. Wolna Amerykanka innymi słowy, a ja mam kolejne doświadczenie w pamiętniczku...
Czyli słynna fraza powtarzana chyba w każdym, amerykańkim filmie czy serialu przynajmniej raz na godzinę. Numer dziewięćset jedenaście zna każde dziecko znacznie lepiej niż sto dwanaście. Skoro doszło do kolizji to trzeba było sprawę oddać w odpowiednie ręce. Zatem wykręciłam słynny najn łan łan i dzownię:
-Halo, 911 jak Ci mogę pomóc?
-Halo, przed chwilą miałam stłuczkę, jestem tu i tu nikt nie jest ranny, potrzebna mi policja
-aha, ehe...ehm...yeah ok. Więc miałaś stłuczkę, tak?
-tak
-ktoś jest ranny?
-nie
-gdzie jesteś?
-na parkingu, przy ulicy x
-AHA YHYM EHEM YEAH OK...wiec co Ci się stało?
-ktoś we mnie wjechał...
-aha no ok yeah uhym ehem jesteś ranna?
-nie, potrzebuję tylko raportu policji
-aha yhym ok yeah eeee aaaa uuuuu (5 minut później)...więc co się stało i gdzie jesteś?
-jak już mówiłam, ktoś wjechał w dupę mojego powozu i oczekuję na raport policyjny, jestem na parkingu przy ulicy X
-ale jesteś na parkingu czy na ulicy?
-na parkingu
-na parkingu?
-na parkingu
-przy tej ulicy?
-tak
-aha no ok dobra no to aha uhym aham ekhm no to wyślę do Ciebie patrol
-kiedy przyjadą?
-nie wiem no, jak przyjadą to przyjadą ma'am...
Pogadane. Nie wiem czy to mój brak doświadczenia w sutacjach kryzysowych, czy owa pani miała gorszy dzień, ale bardziej nieogarnięci ludzie to tylko w McD pracują (amerykańskim McD). Choć muszę przyznać, że rezultat na szczęście był lepszy, aniżeli przy pierwszej próbie z numerem alarmowym w Polsce. Wciąż czekam na straż pożarną, będzie dobre 5 lat? Tutaj na szczęście psiarnia dotarła znacznie szybciej, zaledwie po 10 minutach.
Poruszyłaś cały posterunek na nogi
Odkładam słuchawkę, wciąż ciężko dysząc. Słyszę już syreny. Wszędzie tylko iłu iłu iłu. Patrzę już jedzie, już się zbliża, już puka do mych drzwi. Najpierw jeden. Typowy, amerykański emerytowany szeryf w typowym amerykańskim radiowozie. Podchodzi spokojnym krokiem do babci, która musnęła mój samochodzik swoim szewroletem. Ja dalej siedzę. W głowie najgorsze scenariusze zwiastują mi zmowę tej dwójki. Jednak myśli me przerywa światło. Bardzo mocne i wyraźne światło. Czy to Zenek Martyniuk ze swoim disco tour de America czy może kosmici? Nie, to dwa, wielkie, czarne GMC z syrenami policyjnymi, jaśniejszymi niż ekran telefonu z powiadomieniami z Candy Crash Saga o trzeciej nad ranem. Jadą dość szybko, jeszcze szybciej skręcają na parking i gwałtownie hamują. Żwir spod kół wpada mi pod nogi. Emerytowany szeryf podchodzi i śmieszkuje he he poruszyłaś cały departament he he he. Mi tam do śmiechu nie jest. 3 radiwozy to chyba przesada. Nie wiem, kogo się spodziewać. W duchu modlę się by był to Moulder i Scally. Choć prędzej możlwy wydaje się Rudy z CSI Miami. I faktycznie wychddzi Rudy, ale nie ten. Okulary przeciwsłoneczne zostają na twarzy. No to na tyle z Hollywood.
Rudy idzie do babci, mnie zostaje ten drugi. Powiedziałabym podręcznikowy sierżant z małego miasteczka. Brzuch piwny radośnie kroczy przed nim, podobnież jego wąs. Na pierwszy rzut oka wydaje się przyjazny, więc i stresik mniejszy. Podchodzi najpierw przywitać się z moim małym przyjacielem. Przybiajają piąsię i zaczynamy zabawę. Pan prosi o moje dokumenty. O ile wiem, jak wygląda moje prawo jazdy, tak dowód rejestracyjny czy ubp samochodu to jakiś papierek w stosie innych. Daję panu całą kupę tych pierdół, niech szuka. Po 15 minutach sierżant woła mnie paluszkiem, ho no tu dziewczynko.
Niepewnie wskazuje paluszkiem na słowo prawo potem na jazdy i pyta, czy to moje imię i nazwisko. Rechotam sobie w duszy, głuptasku przecież Ci dałam tę szarą knigę, nazywaną oficjalnie prawem jazdy międzynarodowym, wartą 35zł, żebyś sobie po angielsku poczytał. A ty gałganku się za polski bierzesz. No nic, tłumaczę panu, że moje imię to E W A (i dablju ej) a nazwisko to Z A K (zi ej kej) i pokazuję paluszkiem nr prawa jazdy. Dyktuję jak nazywa się dziecię na tylnim siedzeniu. Pan coś skrobie w notesiku. Pyta mnie najpierw o Polskę, potem jak mi się podoba, a na końcu jakby sobie przypomniał powód naszego spotkania i w końcu pada pytanie o to, co się stało. I tyle.
Pochodzi Rudy. Pyta, co się stało. Opowiadam po raz kolejny tę historię. Nie widzę żadnej książeczki mandatowej ani nic. Żadnych komentarzy, upomnień ani nic. Rudy dziękuje za zeznania i wręcza mi wizytówkę, co bym się po raporcik zgłosiła. Panowie zbierają swoją karawanę, znowu na sygnale i z dyskotekowym oświetleniem giną za zakrętem. A ja zostaję z miną kota srającego na pustyni. I z babcią, która robi większe oczy niż ja, jak patrzy na moje prawo jazdy. Po pół godzinie jest po wszystkim, zbieramy cztery litery i ruszamy na autostradę w kierunku domu.
Może kawusię?
Oszołomiona splotem wydarzeń wciąż nie bardzo wiedziąc, co to było, jadę następnego dnia na posterunek. Wpadam tam i zastaję ciszę. I wielkie kartony jedzenia. Stoję tak sobie w otoczeniu tego dobra i wypatruję żywej duszy. Po pół godzinie sterczenia jak kołek dostrzegam dzwonek. Dryndam raz, dryndam drug, trzeci i czwarty. W okienku pojawia się emerytowany szeryf i wita mnie z uśmiechem od ucha do ucha. Towarzyszy mu jakiś miejscowy szycha. Szeryf podjarany jak ja na widok sernika z pianką i brzoskwiniami, wita mnie jak lokalną celebrytkę, ktora wygrała stanowy konkurs jedzenia hamburgerów na czas. Podekscytowany opowiada koledze to ta niania z Polski, o której Ci wczoraj mówiłem. Aha, no to jestem na językach, prawie jak w tym programie TVN.
Szeryf przejęty moją sytuacją, dopytuje czy szefostwo mi już zapalnowało egzekucję. Mówię, że nie ale raporcik to pilny. Pech chce, że pani seretarka ma wychodne w tej chwili. Pech lub szczęście, bo za raporcik trzeba zapłacić 15$ czekiem. Pytam dokładnie, czym? A to gotówka to śmierdzi czy jak? No dobra. Zawijam dupę, jadę po ten czek i wracam po godzinie. Czekają już tam na mnie we trójkę, podjarani jakby zobaczyli chodzącą kiełbasę z grila, taką solidnie przypieczoną z jednej strony. Szeryf tłumaczy pani sekretace, że to ta niania, o której Ci mówiłem. Ta z wczoraj. Pani sekretarka odpala swój sprzęt, pewnie na windowsie 98 jeszcze i chodzi dumna, że ma w końcu coś do roboty. Drukuje mi ten świstek i po sprawie. Jednak szeryf przejęty mą sytuacją bierze papier do ręki i tłumaczy jak krowie na rowie, że to nie była moja wina! No wreszcie, co to za policja która nie jest od orzekania o winie? Choć szerf zapewnia mnie, że sprawa jest prosta jak konstrukcja cepa i to babcia zawiniła, to jednak oficnalnie tego napisać nie mogą. No ecie pecie gówno wiecie.
Suma sumarum nie ważne czyja wina. Żadnych mandacików czy punktów kranych nikt nie dostanie. Szkody pokrywa własne ubezpiecznie, któremu trzeba zapłacić 500$ bez względu na to, czy naprawa wyniesie mniej czy więcej. Wolna Amerykanka innymi słowy, a ja mam kolejne doświadczenie w pamiętniczku...
0 komentarze