5 dni w raju

01:20

czyli jak znalazłam się w Puerto Rico.

Tak moi drodzy. Nie trzeba się modlić na klęczkach przez całe życie by dostać się do raju. Zawsze marzyłam o Karaibach, jednak z polskiej perspektywy były one nieosiągalne. Tyczasem zostałam niańką i zaledwie po pięciu miesiącach wylądowałam w raju z moją rodziną goszczącą. Zawsze marzyłam też o podróży na Księżyc, więc jeśli moje marzenia będą się spełniać w tak szybkim tempie, już niedługo postawię swoją stopę w kosmosie.


Niby Puerto Rico, ale wciąż USA

No właśnie. Zawsze myślałam, że PR to małe państewko, postkolonialne. Prędzej przypuszczałam zależność od Hiszpanii aniżeli USA. Błąd. W rzeczywostości Puerto Rico jest częścią terytorium USA. Niby mają swoje władze, język, ale przynależą do Stanów. Łączy ich tylko ta sama waluta, bo nawet miary mają "nasze". Mimo faktu podlegania pod USA nie mają prawa wyborczego ani żadnego wpływu na swojego protektora. Z mojej perspektywy to trochę smutne, że nie są państwem niepodległym i niezależnym, ale z drugiej strony zapewne lepiej się im wiedzie będąc pod opieką USA. Dla Amerykanów, PR, to taki kolejny stan, gdzie mogą spędzić super wakacje w bardzo atrakcyjnej cenie.




Język, kultura, jedzenie

San Juan, czyli stolica Puerto Rico, zostało założone przez przybyszów z Hiszpanii, zatem bardziej przypomina Europę niż Amerykę. Dominują tu małe, kolorowe domki w hiszpańskim stylu, wielkie hacjendy i małe, betonowe domki z południa Europy. W Stanach wszystkie miasta są takie same: mają szklane domy, stare, angielskie posiadłości i tekturowe domki z zapałek, które porywa pierwszy lepszy wiatr. W Puerto Rico jest zupełnie ineczej. Idąc wąskimi, brukowanymi uliczkami można poczuć europejskiego ducha i zobaczyć kawał historii. W Stanach mam wrażenie czasu, który płynie wolniej niż w Europie, jednak w Puerto Rico wydawało mi się, że czas się zatrzymał. Słońce, bryza i palmy sprawiały wrażenie ostoi spokoju, jakby tutejsi mieszkańcy nie mieli żadnych problemów, tylko cieszyli się życiem w raju.



















Podobnie jak w Stanach, językami obowiązującymi są hiszpański i angielski. Wiadomo, że każdy Portorykańczyk używa hiszpańskiego jako głównego języka, jednak ich angielski jest perfekcyjny. Wyróżnia się jedynie latynoski akcent.













Mimo silnych wpływów Amerykańskich, w Puerto Rico kultywuje się rodzime tradycje i zwyczaje. Oczywiście spotkać tu można Burger Kinga, Starbucksa i Wendy's, ale nie jest to tak popularne jak lokalne knajpki z miejscowymi specjałami. Zazwyczaj nie ryzykuję jedzenia, którego nie znam, zwłaszcza jeśli w menu użyto języka z którymi nie radzi sobie nawet google translate, ale tym razem postanowiłam szkosztować karaibskiej kuchni. Zjadłam dorsza z batatami, guavę, rajskie banany, majorskie panini, popijałam rum. Niebo w gębie. Owoce w końcu samkowały jak owoce. Zapach truskawek był tak intensywny, że chciałam się nimi wysmarować, żeby czasem nie zniknął jak przekroczę próg lotniska w Newark. Tak, w Stanach też mają truskawki, ale bez żadnego smaku.

















Las deszczowy

Czyli najlepsza rzecz, jaką zobaczyłam w Puerto Rico. O ile z palmami czy lazurową wodą spotkałam się już wcześniej, tak dżungla była mi obca. Bambusy większe niż mój dom, paprotki wysokie na trzy metry i dzika zwierzyna, której odgłosy przeniosły mnie w świat Tarzana sprawiły, że buzia mi się śmiała od ucha do ucha. Co prawda, zetknąwszy się z lokalną, dziką zwierzyną, spieprzałam gdzie pieprz rośnie drąc się w niebogłosy, jednak całość wyglądała niesamowicie. 







Las deszczowy przemierzyliśmy samochodem, by w końcu zatrzymać się w bardzo malowniczym punkcie z widokiem na plażę, ocean i góry. CUDOWNIE! Widok zapierający dech w piersiach. Nawet prawie dwumetrowe gady i dzikie papugi większe niż moje host dziecię nie były w stanie powstrzymać mnie przed wyjściem z samochodu. A do tego w krzakach czaiły się piękne wodospady, w który śmiało można pływać! Raj na ziemi!


Parostatkiem w piękny rejs

Znając amerykańskie zamiłowanie do podróży spodziewałam się, że całość pobytu spędzimy w hotelowym basenie. Pomyliłam się na szczęście. Czwartego dnia naszego pobytu wybraliśmy się na wyspę Palomino, gdzie zobaczyłam, co to znaczy raj tak naprawdę. Błękitna i lazurowa woda, rafa koralowa, dzika zwierzyna pasąca się na trawie i morze karaibskie. Leżałam sobie na leżaczku i tak myślałam, że wygrałam życie tym au pairowaniem.








Mimo iż był koniec listopada woda okazała się znacznie cieplejsza niż w Bałtyku latem. Tak wiem, wszystko jest cieplejsze niż Bałtyk. No może poza Atlantykiem w New Jersey. Na wyspie tej zobaczyłam także  w końcu biały piasek. Cudo! I te koralowce wyrzucane na brzeg przez morze! Nie byłabym sobą gdybym nie przemyciła jednego w skarpetkach. Jaki kraj taki bursztyn. 



Poza pięknymi widokami lazurowej wody i bezludnej wyspy na horyzoncie, ujrzałam także dzikie pelikany ,i iguany. Możecie wyobrazić sobie moją minę, gdy wracając z toalety przez trawkę natknęłam się na gady, w ilości sztuk 10, leżące sobie na słoneczku. Serce stanęło mi na 10 sekund i paraliż objął całe ciało. Jednak żaden inny plażowicz nie przejmował się obecnością i towarzystem kolorwych jaszur, więc postanowiłam wrócić czem prędzej na swój leżak w ciszy. 



Dnia poprzedniego, zwiedzając miasto, weszłam na ścieżynkę wśród wysokiej trawy i widząc ogon dłuższy niż moja noga, tak zaczęłam drzeć mordę, że zamknęli pewnie port w obawie przed atakiem piratów. O ja głupia trusia z Polski, nie pomyślałam, że przecież w tropikach żyją egzotyczne zwierzątka. W sumie dobrze, że nie byłam świadoma tego, co czai się w krzakach, bo bym z łóżka hotelowego nie wyszła. Poza Iguanami, w wodzie czekały na mnie meduzy, opończe i rekiny.  

Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała zbliżyć się do gada by zrobić mu zdjęcie. Przecież musiałam to udokumentować, by przybliżyć wam obraz tego dramatu. Poszłam trzęsąc się jak osika na wietrze i cyknęłam fotę. Ba! Nawet dotknęłam gada! Owa iguana, lat 30, liczyła sobie 6 stóp długości (ciało i ogon). Dodam, że ja mam 5.3 stopy. Na nasze 6 stóp to około 1.80 m. Zwierzę było całkiem sympatyczne, wcale nie obślizgłe, ale nie ryzykowałam większych czułości. Okaz ten, najbardziej oswojony, bardzo lubi kontakt z ludźmi, jednak polecono mi unikać bliższych relacji z pozostałymi przedstawicielami gatunku. Tak też zrobiłam i nie odważyłam się na wspinaczkę na wzgórze przez dwumetrowe trawska.



Trochę historii

W San Juan, czyli najstarszej części wyspy, udało mi się zwiedzić forty miejskie. Może słowo zwiedzić nie jest zbyt właściwe, ponieważ za zwiedzanie trzeba było zapłacić. Wdrapałam się więc na mury, gdzie to było możliwe i zobaczyłam co nieco.  W sumie forty i baszty obronne to nic nowego, więc nie żałowałam, że przyżydziłam pare dolców na bilet. 









Wchodzisz do kościoła a tu znajoma twarz

Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, znajdował się zaraz koło katedry miłosierdzia Bożego. Podczas jednego ze spacerów po Starym Mieście zdecydowałam się wejść do środka, co by zobaczyć jak to wygląda. Wbrew pozorom, ludzie na Karaibach nie wierzą w VooDoo, a wyznają katolicyzm!


Pierwsze, co ujrzałam to wielki obraz Jezusa z Łagiewnik. Zdziwiłam sie nieco, uśmiechnęłam, no w końcu ktoś, kogo znam. Hehehe. Tak, dopiero po chwili do mnie dotarło, że to przecież kościół imienia Miłosierdzia, więc kogo innego tam mieli postawić.


Kościół, mimo iż jest katedrą, w środku okazał się bardzo skromny i schludny. Oczywiście budynek z zewnątrz wymaga nieco renowacji, jednak całość prezentuje się bardzo przyjemnie. Nie ma tego europejskiego przepychu, polskiej tendencji do świecidełek, a ludzie się modlą. Da się. Jedyne, co mnie rozbawiło to automat z coca colą na wejściu. Heh widać pragnienie Boga w tym kraju równe mocne jak pragnienie napojów gazowanych. 







Mimo iż byłam w pracy miałam udane wakacje. Zobaczyłam jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, o których kiedyś mogłam sobie tylko pomarzyć. A do tego temperatura...30 stopni! Aż żal było wracać do zimnej i deszczowej Filadelfii, dlatego już się pakuję w następną podróż, tym razem kierunek Luizjana!





You Might Also Like

0 komentarze