Wiza narzeczeńska K1
16:27czyli jak legalnie wziąć ślub z obywatelem USA?
Jak wiecie mój wybranek mieszka za oceanem i to właśnie tam zdecydowaliśmy się wieść nasze wspólne życie. Aby było to możliwe potrzebowałam wizy narzeczeńskiej, która umożliwi mi wzięcie ślubu z obywatelem USA na terenie Stanów. Owszem można kombinować i hajtać się na wizie turystycznej czy jakiejkolwiek innej, ale my chcieliśmy wszystko legalnie i po Bożemu załatwić, na spokojnie zaoszczędzić na psa i błogie życie bezrobotnej imigrantki utrzymanki męża. No i wyszliśmy na tym jak Zabłocki na mydle. Cóż mądry Polak po szkodzie. Odczekaliśmy swoje, wizę otrzymałam ale granice zamknięto w dzień, kiedy oddano mi paszport. Pozostaje nam czekać na ponowne umożliwienie podróży i liczyć na szczęśliwe zakończenie tej bajki.
Wiem, że dla wielu moich znajomych cały ten proces był trudny do pojęcia, więc postaram się opisać co, jak i dlaczego. Nie doszukujcie się tutaj logiki, jak w przypadku każdej sprawy urzędowej ciężko tu o logikę :)
Proces pozyskania wizy K1 jest niezwykle zawiły, skomplikowany i niemiłosiernie długi. Instrukcje na stronach Departamentu Stanu są ubogie, prawnicy drodzy i niespecjalnie pomocni, więc przeszukaliśmy chyba cały Internet próbując dowiedzieć się krok po kroku, co nas czeka. Połowy się nie dowiedzieliśmy ale udało się i bez tego :)
"Wiza na miłość"
Wiza K1 umożliwia narzeczonej obywatela USA przybycie do Stanów w celu zawarcia związku małżeńskiego. Para jest zobowiązana wziąć ślub w ciągu 90 dni od przekroczenia granicy. Aby pobyt stały był możliwy i legalny, po ślubie zmienia się status z wizy nieimigracyjnej na stałego rezydenta czyli wnioskuje o słynną zieloną kartę. Wiza narzeczeńska jest wizą nieimigracyjną ale procesuje się jako imigracyjną. Wszystko ciągnie się jak brazylijska telenowela i powoduje wiele stresu, ale czego się nie robi z miłości:).
Wiza narzeczeńska stała się bardzo popularna dzięki programowi telewizyjnemu - Wiza na miłość (oryg. 90 day Fiance) na TLC. Amerykanie pokochali strony do zamawiania żon online, przez co proces pozyskiwania zgód na ślub znacznie się wydłużył. Alex mnie co prawda nie zamówił w Internetach, ale jest strona z polskimi żonami / mężami! Propozycje można także spotkać na LinkedIn :D My poznaliśmy się kiedy byłam au pair w Filadelfii i od prawie dwóch lat udowadniamy światu i ambasadzie, że życie w związku na odległość jest możliwe.
I-129F czyli chciałbym sprowadzić sobie żonę
Mimo iż to narzeczona stara się o wizę, cały proces zaczyna obywatel składając odpowiedni wniosek do urzędu imigracyjnego (formularz I 129F). We wniosku trzeba podać dokładne dane osobowe jak imiona, nazwiska, miejsce urodzenia (także rodziców), wszystkie adresy, pod którymi się mieszkało w ciągu ostatnich 5 lat, informacje o zatrudnieniu w ciągu ostatnich 5 lat, ewentualnych ślubach / rozwodach, wyrokach sądowych plus oczywiście przedstawić historię związku. Dodatkowo dorzuca się zdjęcia paszportowe, potwierdzenie obywatelstwa amerykańskiego, dowody spotkania osobiście w ciągu ostatnich dwóch lat ( moje wizy i pieczątki z granicy, bilety lotnicze), potwierdzenie, że związek jest prawdziwy (zdjęcia, screeny rozmów, maile) oraz gwarancję, że związek małżeński zostanie zawarty. Taki skromny pliczek wysłaliśmy. I masa urzędników sobie o nas poczytała :)
Przy wymogu potwierdzenia swoich ślubnych intencji miałam lekki mindfuck, no bo jak mam potwierdzić, że ślub się odbędzie skoro nawet nie ma na niego zgody? Jak mówiłam ciężko tu o logikę, ale daliśmy radę. Wymieniliśmy kilka maili o potencjalnym miejscu zaślubin oraz napisaliśmy list, że przysięgamy wziąć ślub. Wystarczyło he he he.
List został wysłany
Aplikację wysłaliśmy pocztą (nie można online) do biura w Teksasie i czekaliśmy jakiś miesiąc na odpowiedź, że wniosek wpłynął i hajs też. No właśnie, bo o pieniądze w tym wszystkim chodzi. Wraz z aplikacją wysyła się czek na $535. Tyle Amerykanina kosztuje egzotyczna żona:D Zawsze mogły to być dwie kozy lub wielbłąd.
Po 4 miesiącach dostaliśmy pierwszą zgodę - wniosek został zaakceptowany. Teraz należało czekać aż NVC ( National Visa Center) sprawdzi wszystko jeszcze raz, klepnie po raz drugi i odeśle do Polski. Drugą zgodę otrzymaliśmy po 5 tygodniach wraz z informacją, że doksy przylecą wkrótce, bądź cierpliwa Ewo. No to czekałam.
W Walentynki przyszedł w końcu wyczekiwany przeze mnie list z ambasady. Zgadnijcie, co było napisane w pierwszym zdaniu? Droga Ewo, nadszedł czas by zapłacić za Twoją wizę. A dopiero potem cała litania co mam robić.
Wiza narzeczeńska stała się bardzo popularna dzięki programowi telewizyjnemu - Wiza na miłość (oryg. 90 day Fiance) na TLC. Amerykanie pokochali strony do zamawiania żon online, przez co proces pozyskiwania zgód na ślub znacznie się wydłużył. Alex mnie co prawda nie zamówił w Internetach, ale jest strona z polskimi żonami / mężami! Propozycje można także spotkać na LinkedIn :D My poznaliśmy się kiedy byłam au pair w Filadelfii i od prawie dwóch lat udowadniamy światu i ambasadzie, że życie w związku na odległość jest możliwe.
I-129F czyli chciałbym sprowadzić sobie żonę
Mimo iż to narzeczona stara się o wizę, cały proces zaczyna obywatel składając odpowiedni wniosek do urzędu imigracyjnego (formularz I 129F). We wniosku trzeba podać dokładne dane osobowe jak imiona, nazwiska, miejsce urodzenia (także rodziców), wszystkie adresy, pod którymi się mieszkało w ciągu ostatnich 5 lat, informacje o zatrudnieniu w ciągu ostatnich 5 lat, ewentualnych ślubach / rozwodach, wyrokach sądowych plus oczywiście przedstawić historię związku. Dodatkowo dorzuca się zdjęcia paszportowe, potwierdzenie obywatelstwa amerykańskiego, dowody spotkania osobiście w ciągu ostatnich dwóch lat ( moje wizy i pieczątki z granicy, bilety lotnicze), potwierdzenie, że związek jest prawdziwy (zdjęcia, screeny rozmów, maile) oraz gwarancję, że związek małżeński zostanie zawarty. Taki skromny pliczek wysłaliśmy. I masa urzędników sobie o nas poczytała :)
Przy wymogu potwierdzenia swoich ślubnych intencji miałam lekki mindfuck, no bo jak mam potwierdzić, że ślub się odbędzie skoro nawet nie ma na niego zgody? Jak mówiłam ciężko tu o logikę, ale daliśmy radę. Wymieniliśmy kilka maili o potencjalnym miejscu zaślubin oraz napisaliśmy list, że przysięgamy wziąć ślub. Wystarczyło he he he.
List został wysłany
Aplikację wysłaliśmy pocztą (nie można online) do biura w Teksasie i czekaliśmy jakiś miesiąc na odpowiedź, że wniosek wpłynął i hajs też. No właśnie, bo o pieniądze w tym wszystkim chodzi. Wraz z aplikacją wysyła się czek na $535. Tyle Amerykanina kosztuje egzotyczna żona:D Zawsze mogły to być dwie kozy lub wielbłąd.
Po 4 miesiącach dostaliśmy pierwszą zgodę - wniosek został zaakceptowany. Teraz należało czekać aż NVC ( National Visa Center) sprawdzi wszystko jeszcze raz, klepnie po raz drugi i odeśle do Polski. Drugą zgodę otrzymaliśmy po 5 tygodniach wraz z informacją, że doksy przylecą wkrótce, bądź cierpliwa Ewo. No to czekałam.
W Walentynki przyszedł w końcu wyczekiwany przeze mnie list z ambasady. Zgadnijcie, co było napisane w pierwszym zdaniu? Droga Ewo, nadszedł czas by zapłacić za Twoją wizę. A dopiero potem cała litania co mam robić.
Z racji, że wysłaliśmy chyba z 300 stron potwierdzających prawdziwość naszego związku, obywatelstwa Alexa oraz moich pobytów w USA, do finalnej rozmowy wizowej nie wymagano ode mnie wielu dokumentów. Najważniejsza była opłata - 260$ (w przeliczeniu na tamte przedpandemiczne czasy 1060 zł) oraz badania lekarskie.
Badania lekarskie, czyli kolejny zbyteczny wydatek rzędu 600 zł, wykonane mogą być tylko przez 3 lekarzy- jeden urzęduje w Krakowie, drugi w Warszawie a trzeci... w Mińsku. Nie wiem, dlaczego Polacy mają możliwość dokonania badań na Białorusi, ale jakby ktoś potrzebował to można. Badania składają się z dwóch części. W pierwszej sprawdza się obecność chorób wenerycznych i gruźlicy poprzez badania krwi, moczu i rentgen klatki. W drugiej części, po około 10 dniach, lekarz przeprowadza ogólny wywiad, sprawdza historię szczepień (czego brakuje trzeba uzupełnić) i daje magiczną kopertę dla ambasady. Zdjęcie płuc zabiera się i wręcza celnikowi na granicy.
Żeby rozmowa mogła się odbyć trzeba jeszcze zdobyć akt urodzenia, trzasnąć sobie 6 fotografii paszportowych, załatwić zaświadczenie o niekaralności, ewentualne odpisy wyroków/ rozwodów i oświadczenie majątkowe wnioskującego.
Tak, to właśnie na tym etapie sprawdzają czy obywatela stać na zagraniczną żonę. Dla mnie to trochę bez sensu było, bo mogli o to prosić już na samym początku i zaoszczędzić ludziom czas. W każdym razie Americano musi wykazać, że zarabia minimum lub więcej niż 110% minimalnego progu biedności w swoim stanie. Wraz z formularzem I-134 musi przedstawić swoje zeznania podatkowe oraz zaświadczenie o zatrudnieniu. Opcjonalnie wyciąg bankowy. Moje finanse nikogo nie obchodzą. Choć to ja płacę za wizę to odpowiedzialność finansowa za moje życie w USA spoczywa na Alexie. I to przez 10 lat. Nie mogę też być sama własnym sponsorem. Jeśli narzeczonego nie stać na żonę sponsorem może być ktoś inny, to tak w ramach ciekawostki :)
Przed rozmową trzeba oczywiście wypełnić wniosek DS160, a w nim milion pytań typu czy jesteś terrorystą, prostytutką, porywasz dzieci. No i musisz podać swoje wszystkie social media używane w ostatnich 5 latach, numery telefonu, adresy, wypisać wszystkie odwiedzone kraje i wizyty w USA.
Przesłuchanie
Mając cały stos dokumentów można umawiać się na rozmowę z konsulem. Choć wniosek składaliśmy z prośbą o rozmowę w Krakowie takiej możliwości nie dostaliśmy. Chyba się coś zmieniło w międzyczasie i musiałam jechać do Warszawy, gdzie trzeba było się stawić pod bramą ambasady już o 8 rano.
To, co dzieje się na Pięknej 12 ( Ambasada USA) przypomina wejście do Morskiego Oka. Kolejka jak w czasach PRL. Przepychający się ludzie i padające ich ust same kurwy i suka blyat (ambasada obsługuje naszych sąsiadów z Ukrainy i Białorusi). Wszystkich umawia się na jedną godzinę i po prostu, kto pierwszy ten lepszy. Najpierw sprawdzają dokumenty, potem kontrola bezpieczeństwa. Wszystko w dość niemiłej atmosferze. Serio zatrudniają tam chyba trudną młodzież, która wyrasta na gburowatych dziadów mających władzę opieczętowania paszportu. Nie to, co w królewskim mieście Krakowie, pełna klasa i elegancja :P
Wracając do tematu, jak mówiłam wcześniej wiza narzeczeńska procesowana jest jak wiza imigracyjna. Aby ją uzyskać trzeba spędzić w ambasadzie jakieś 3 godziny. Jeśli ktoś z was był w amerykańskim urzędzie to wie, o czym mówię.
Najpierw rejestracja - bierze się numerek i czeka aż zawołają. Potem sprawdzanie dokumentów. Znowu czekanie. Wołają na zebranie odcisków palców. Kolejne długie minuty oczekiwania. Pierwsze trzy etapy wykonywane są przez Polaków. Finalny etap - rozmowa z konsulem jest już po angielsku, choć jeśli trzeba może być z udziałem tłumacza. Na tę rozmowę czeka się siedząc jak na tureckim kazaniu. Moja pani konsul pojawiła się w pracy coś koło 10. Ja byłam chyba 5 w kolejce.
Gdzie urodził się twój narzeczony?
Moment, w którym zobaczyłam jak pani konsul zabiera się za wielką, różową tekę, był chyba najdłuższą chwilą na bezdechu. Serce mi stanęło i wiedziałam, że zaraz się okaże, co to dalej z nami będzie. Przyznam, że trochę się denerwowałam tym, o co mogą mnie pytać. Znalazłam przykładowe pytania w sieci, słyszeliśmy też wiele historii o próbie złapania na kłamstwie poprzez dociekliwe pytania i mieszanie w głowie.
Moja rozmowa trwała 10 minut. Rozpoczęła się od przysięgi, że będę mówić prawdę i tylko prawdę. Po chwili pani konsul zagaiła o program au pair. Tak sobie porozmawiałyśmy o host rodzinie, Filadelfii i życiu z obcymi ludźmi. Przepytała mnie także o każda wizytę w USA i o mieszkanie w Londynie. Następnie przewinęła stos naszych dokumentów na stronę z aktem urodzenia Alexa i zapytała, gdzie urodził się mój narzeczony. Przyznam, że nazwa Zaporoże pisana pko angielsku wygląda dziwnie więc cokolwiek bym powiedziała pewnie by było uznane za prawidłową odpowieź hehe. Potem padły jeszcze standardowe pytania o to, czym zajmuje się Alex, czy był kiedyś w Polsce, kiedy planujemy ślub i co chcę robić w USA. Szybko i przyjemnie. Nie zdążyłam się zestresować a już było po wszystkim.
Gratulacje, wiza została przyznana. Powodzenia w USA - były to ostatnie słowa jakie, dotarły do mojego mózgu dnia 9 marca 2020 roku. Po niemalżę trzygodzinnym przesłuchaniu w Ambasadzie USA moja przyszłość w końcu była jasna. Po półtorarocznym okresie oczekiwania otrzymałam pozwolenie na wyjazd emigracyjny do Stanów. Nie ukrywam, że był to jeden z najbardziej stresujących ale i szczęśliwych dni w moim życiu. Zupełnie się nie spodziewałam, że niespełna 3 dni później wszystko się zesra. Ja dostanę paszport z wizą a Donald zamknie granicę.
No więc teraz siedzę i czekam na wiatr co rozwieje...
to ukoronowane gówno i przywróci loty tak żebym zdążyła tę moją wizę wykorzystać. Jeśli nie pojawię się w USA do drugiego września wszystko przepadnie i trzeba będzie zabawę zacząć od nowa... Biednemu to zawsze wiatr w oczy.
0 komentarze