czyli o amerykańskich międzyzdrojach.
Kolejnym przystankiem w Kalifornii było Los Angeles. O mieście aniołów słyszałam średnie opinie, toteż nie zdecydowałam się na nie przeznaczyć więcej niż 1 dzień. A szkoda. W porównaniu z San Francisco to całkiem zacna mieścina, jednak nie aż tak jak wygląda w telewizji. Ale od początku.
Santa Monica
Po kilkugodzinnej jeździe z San Francisco (teoretycznie 6h, ale jakieś stopy po dordze znacznie tę podróż wydłużyły) dotarliśmy do Santa Monica. Jedyne, co chciałam zobaczyć, to molo ze znakiem kończącym słynną trasę 66. Z racji, że dojechaliśmy do LA około 4 rano, zdecydowaliśmy się odwiedzić Santa Monica żeby obejrzeć wschód słońca. Mogłabym rzec TAAAAKI UJ, bo akurat padał deszcz. Coś jednak ze sobą trzeba było zrobić przed odbiorem jednej towarzyszki z lotniska o 8 rano, więc zatrzymaliśmy się na parkingu - idealnym miejscu na drzemkę w ciasnym samochodzie. Po kilku godzinach lekkiego snu wstaliśmy niesamowicie połamani a razem z nami niemrawe słońce.
Na miejscu przywitała nas piękna plaża. Naprawdę piękna, żałuję, że nie było czasu na Venice Beach:( Krótki spacer po molo był chyba najlepszą atrakcją w LA.
Samo Santa Monica wydaje się być przyjaznym miejscem, jakże innym niż San Francisco. Był to nasz pierwszy przystanek zaraz po SF więc może dlatego tak mi się podobało. Wszystko jest lepsze niż San Francisco!
Na miejscu przywitała nas piękna plaża. Naprawdę piękna, żałuję, że nie było czasu na Venice Beach:( Krótki spacer po molo był chyba najlepszą atrakcją w LA.
Samo Santa Monica wydaje się być przyjaznym miejscem, jakże innym niż San Francisco. Był to nasz pierwszy przystanek zaraz po SF więc może dlatego tak mi się podobało. Wszystko jest lepsze niż San Francisco!
Ah te palmy!
Skoro molo to i koniec Route 66. Nie wiem, czy to kwestia niewyspania czy życiowego nieogara, ale znak przegapiłam za pierwszym razem. Przeszłam obok niego i szukałam go na samym końcu mola, bezskutecznie. Zasmucona podążałam już w kierunku naszego demona prędkości i ujrzałam go nagle, tak pośrodku trasy. Zdziwiona jak mogłam nie zobaczyć tak wielkiego znaku, dałam sobie troszeczkę kredytu wyrozumiałości. Wszak znak nieco wyblakły. Aha... blondynka w podróży. Po chwili odkryłam, że stoję ze złej strony. Pozdrawiam.
Los Angeles i LAX
Jedyne chwile we właściwym LA przeżyłam w drodze z lotniska LAX do hotelu. Widok zacny, ładniej niż na Manhattanie. Niestety telefon mój służył za gps, więc nie mam żadnych zdjęć. A szkoda, bo widok był naprawdę super! Wieżowce a za nimi ośnieżone góry. Tak, kto by się spodziewał śniegu w Los Angeles? Na pewno nie ja. Podobno był to pierwszy majowy śnieg od 27 lat! No dzięki pogodo, wiem że zrobiłaś to specjalnie dla mnie. Następnym razem, jeśli się taki trafi, nie będę słuchać nikogo i zostanę w LA na dłużej.
Hollywood
Miasto gwiazd, bogatych żon i pięknych celebrytów. Tak myślałam. W rzeczywistości to brudne, niespecjalnie atrakcyjne miejsce. Jest jednak tak unikatowe, że trzeba je zobaczyć. Za główny cel obrałam sobie znak Hollywood. Wygooglowałam wszelkie możliwe trasy dojścia i zaplanowałam hike na samą górę.
Popularność tych 9 liter jest tak ogromna, że nieustanna obecność turystów niezmiernie przeszkadza mieszkańcom holjudzkich wzgórz. Wszędzie są znaki zakazu, sznury, łańcuchy, kłódki i groźby więzienia za próbę przekroczenia prywatnej posesji. Gdybym była w Polszy to pewnie bym poszła przez ten czyjś ogródek, ale tu w USA, boję się, że mi dupę ustrzelą. Takie prawo więc lepiej nie ryzykować. Jednak na wszystko jest jakiś sposób. Mimo iż google maps specjalnie kieruje w złe miejsce, nam udało się dotrzeć w to właściwe. Najpierw dojechaliśmy do parku Hollywood Lakes, gdzie zostawiliśmy naszego demona prędkości i ruszyliśmy w górę.
Po drodze mijaliśmy lokalną roślinność, jakże dziką i odmienną od polskich krzaczorów. To tu zobaczyłam kaktusa w jego nauralnym środowisku po raz pierwszy, więc możecie sobie wyobrazić moje podekscytowanie i ilość wykonanych mu zdjęć.
Niestety mój towarzysz podróży nie był przygotowany na hike i padł zaledwie po 15 minutach marszu asfaltem. Nie zdołaliśmy dotrzeć nawet do oficjalnego szlaku. Choć serce łamało się w pół, rozum nakazał zostać. Wszak nie zostawia się współwędrowców samych sobie. Czy żałuję? Może troszkę. Jednak błądząc po ulicach zobaczyłam prawdziwe życie wzgórz Hollywood, które nijak ma się do tego z telewizji. Choć prawie każdy dom miał basen, nie był on rezydencją żony znanej z TVN.
Sunset Boulevard
Czyli jedna z najbardziej znanych ulic świata, a przynajmniej Ameryki. Spodziewałam się niesamowitych widoków, pięknych palm i jeszcze piękniejszego zachodu słońca. Nope, nie tym razem. Tak się składa, że nasz motel był położony właśnie na Sunset Boulevard. Zbyt atrakcyjna i bezpieczna okolica to nie była. Palmy, owszem spore i ładne, ozdabiały ulicę, zachód słońca dupy nie urwał i zero jakiejkolwiek magii. Korki, śmieci, remonty.
Hollywood Walk of fame
Czyli słynna ulica z gwiazdami. Oczekiwałam fajerwerków i znowu się zawiodłam. Walk of fame to tak naprawdę chodniki wzdłuż ulic Vino St i Hollywood Boulevard, na których widnieją gwiazdy z nazwiskami znanych postaci. Brudno, brudno, brudno. Nic specjalnego. Serio byłam zawiedziona. Z racji tego wolałam pójść na kebaba niż pod Kodak Theather. Teraz żałuję. Kebab spoko, jednak nie taki jak u nas, a jednak co Kodak to Kodak. Może następnym razem jak Bozia pozwoli.
Ogólne wrażenia
Znacznie lepiej niż w San Fran! Nie wiem, skąd przeknanie, że to właśnie SF jest najlepszym miastem w Kalifornii. LA to przecież kolebka światowego kina. Żałuję, że nie spędziłam tam więcej czasu i mam nadzieję odwiedzić to miasto raz jeszcze. Poznać je dogłębnie, a przynajmniej na tyle by móc się z wami podzielić pięknymi zdjęciami. Jedyne, co mi przeszkadzało to pogoda. Co chwilę padał deszcz, więc w sumie wspinaczka pod znak nie była taką stratą. Liczyłam, że zamoczę chociaż paluszek w oceanie, ale ciul. Za zimno. Wbrew pozorom nie utknęliśmy w słynnym, los angelowskim korku. Ani przez chwilę. Może to i dobrze, może i nie, bo po drodze mijaliśmy wiele znanych miejsc, jak na przykład te kanały, gdzie nagrano wiele teledysków.
Choć wycieczka krótka i nie do końca udana warta zapisania w pamięci. Jednak nie ma co rozpamiętywać, bo kolejny przystanek już czeka - Nevada, Pustynia Mojave i kawałek Route 66!