Wieczny student

15:28

czyli jak wygląda moje studiowanie w USA?


Rozpoczynam właśnie drugi semestr w roli studenta gościnnego w Harcum College, więc postanowiłam wam przybliżyć nieco obraz nauczania wyższego, z którym mam tutaj styczność. Mimo obaw o mój angielski, w semestrze jesiennym poradziłam sobie piątkowo można by rzec, dlatego też zdecydowałam się pójść za ciosem i kontynuować naukę. Choć w Stanach obowiązuje system stopni ABCDF, ja dostawałam very good. Pan profesor chciał chyba ułatwić mi życie. Trochę szkoda. Marzyło mi się ujrzeć taką czerwoną literę w kółeczku koło nazwiska. No nic, może następnym razem. Pozwólcie, że przedstawię wam pokrótce jak wyglądał semestr na normalnej uczelni z regularnymi studentami (nie kurs specjalnie dla au pair i obcokrajowców) i czym takie amerykańskie studiowanie różni się od polskiego.



Student jeszcze w liceum

Sam sposób aplikowania do szkół różni się znacznie od polskiego. My najpierw musimy skończyć liceum i zdać maturę, Amerykanie piszą testy SAT lub GED i to na ich podstawie dostają się na studia, a następnie kończą liceum i oceny nie mają większego znaczenia (byle zdać). Również koszty są diametralnie różne- u nas opłata rekrutacyjna 65-80zł (za moich czasów), tutaj kilka - kilkadziesiąt tysięcy (opłata+ czesne). Ja miałam tutaj znaczne łatwiej. Z racji, że jestem studentem gościnnym mogłam wziąć max 2 zajęcia w semestrze. Koszt jednego to 295$. Nie musiałam pisać żadnych testów językowych (na szczęście, testy z angielskiego się są moją specjalnością), w zasadzie podałam tylko swoje dane i zrobiłam przelew.

Podręczniki

Uwierzycie, jak wam powiem, że tutejsi studenci mają podręczniki do wszystkiego? I to kupione? Książki są niesamowicie drogie, ale mus to mus. Nawet mi nie popuszczą. Przykładowo podręcznik do angielskiego to 170$! Na szczęście książki, których ja potrzebuję to wydatek max 20$, więc od biedy ujdzie. Semestr poprzedni dałam radę bez zaglądania w podręcznik, w tym nie przejdzie, bo pani profesor zapowiedziała wyrywkową odpowiedź ustną ( co my, w liceum?). Dobrze chociaż, że w sylabusie znajduje się jedna książka a nie 50, bo wykładowca musi sprzedać swoje wypociny (patrz UJ). 

Zadania domowe

Nigdy nie byłam zwolenniczką odrabiania prac domowych, tym bardziej na studiach. Prezentacje zawsze w drugim terminie, prace pisane na ostatnią chwilę, wszystko na odwal się. Tutaj się nie da! Żeby zaliczyć semestr trzeba oddawać prace w wyznaczonym dniu, a zadania domowe są w każdym tygodniu! Normalnie nie płakałabym nad tym tak bardzo, gdyby nie to, że pisanie pięciostronnicowego eseju po angielsku zajmuje trzy razy więcej czasu aniżeli po polsku. 15 minut przed zajęciami nie wystarcza. Niestety. I wszystko oceniane w literach! ABCDF. Aha no ok. Próg zaliczeniowy zaczyna się od 65% i jest trochę surowszy niż u nas, jednakże każdy stopnień ma plus i minus określony również w sylabusie, także od początku jest jasne co i jak. 


Na początku był chaos

Nie tylko w greckiej mitologii ale także i w moim nowym życiu akademickim. Pierwsze zajęcia spędziłam w samolocie, gdzieś nad Kanadą. Jeszcze z Polszy ustalałam z  dyrektorem programowym (odpowiednik naszego dyrektora instytutu), co i jak żeby mnie nie skreślili z listy (to grozi za niestawienie się w pierwszym tygodniu). Mile mnie zaskoczył załatwiając wszystko za mnie. Sam napisał do wykładowcy i wytłumaczył, że mnie nie będzie. Jak się już zjawiłam na zajęciach, przywitał mnie jak królową angielską i wytłumaczył jak krowie na rowie, co i jak. Wysłał sylabus i powiedział, gdzie szukać książki. Cały czas dopytywał, czy wszystko rozumiem, przez pierwszy tydzień przychodził i pytał, czy wszystko w porządku. No chłop złoty! Jakże odmienne to traktowanie od pań z ujotowskiego dziekanatu! Pani Ewo nie teraz, koleżanka poszła na zupkę.

Zajęcia same w sobie były także niemałym chaosem. Zbieranina ludzi z różnych stanów, kultur, kierunków studiów. Różne akcenty, zachowania i poziom wiedzy. Ten zaskoczył mnie najbardziej. Przez pierwsze miesiące nie wierzyłam, że ludzie mogą być tak tępi, łatwowierni i pozbawieni zdolności krytycznego myślenia. No ale, każdy z nas kiedyś zaczynał swą przygodę z uczelnią wyższą, nie od razu Rzym zbudowano, więc dałam im szansę. Z tygodnia na tydzień robiło się coraz ciekawiej, dowiedziałam się tego, czego na moich studiach brakowało, więc w ostatecznym rozrachunku jestem zadowolona. Dodatkowo zawsze to jakieś budujące doświadczenie. 

Co będzie w tym semestrze nie wiem, oczekuję przyswoić sobie słownictwo biznesowe i poznać zasady funkcjonowania w amerykańskim świecie pieniądza. Nie byłabym sobą gdybym nie ciągnęła wózka humanisty, więc wybrałam Profesional & Business Communication. Brzmi ambitnie, zapowiada się nieco mniej, no ale papier będzie. Pani profesor, chyba jak każda kobieta - wykładowca, nieco mnie przeraża. Ten przeszywający wzrok, od którego nie można uciec, przypomina mi chwile grozy na fizyce w LO, kiedy to mój mózg nie chciał dopuścić do siebie głosu wołającego TRZYDZIEŚCI SIEDEM DO ODPOWIEDZI, TRZYDZIEŚCI SIEDEM DO ODPOWIEDZI. Wiecie, o co mi chodzi. Przyspieszone bicie serca, gęsia skórka, zimny pot oblewający ciało i odruch wymiotny na sam widok tablicy wzorów. Myślę jednak, że moje pochodzenie jest mi na plus pierwszy raz! Zawsze mogę powiedzieć, że nie rozumiem pytania, he he he. 

Jedyne, co przeszkadza mi w tej szkole, zresztą jak każdej innej amerykańskiej, to zioło. Palą wszędzie, chodzą spaleni non stop. A jebie to tak, że wytrzymać się nie da. No ale wolny kraj, wolna Amerykanka. Po raz kolejny, myśląc o słowie KULTURA, mam ochotę powiedzieć, że Amerykanie nie wiedzą, co to jest kultura osobista. Jednak fakt, że jest to zupełnie inne społeczeństwo wychowane w duchu wolności wszelakiej nie pozwala mi rzucać osądów, więc podzielę się tylko tym, czego byłam świadkiem. 


  • Słuchawki na uszach w trakcie zajęć- muza gra, tańczyć można, nauczyciel prosi sześć razy, żeby je zdjąć. W odpowiedzi dostaje tylko : co?! I wykład trwa dalej. 

  • Bójki- dziewcząt. Napierdzielają się na korytarzach, że aż strach przejść. Nauczyciele siedzą przy biurkach, zamknięci w salach i tylko patrzą z politowaniem. 
  • Ani me, ani be, ani kukuryku- do sali wchodzi się w ciszy, nie ważne kto siedzi w środku. Czy są tam koledzy czy nauczyciel, czy wciąż jest przerwa czy lekcja się już zaczęła.
Nie pamięta wół jak cielęciem był! Tak Ewo, sama byłaś bardzo przykładnym studentem. No fakt nie byłam, prawie zapomniałam o mym beztroskim życiu akademickim. Popijaniu szampana o 8 rano, zabawach w państwa miasta, czy czytaniu książek o Holocauście na jakże owocnych zajęciach z Anestezjologiem. Niesamowite jak zmienia się perspektywa patrzenia wraz z wiekiem. Nie zmieniło się jednak jedno- wciąż jestem leniem śmierdzącym, ale tym razem nie mogę sobie zajęć opuszczać, bo lista obecności jest rzeczą świętą. A jak to jest u was? Też zmienia się wam opinia z wiekiem? Łapiecie się na wydawaniu osądów, które moglibyście przypisać sami sobie?

You Might Also Like

0 komentarze