Hej ho, hej ho do lasu by się szło!

20:41

czyli jak przypadkiem odkryłam jedno z najpiękniejszych miejsc w Ameryce- Ricketts Glen State Park. Czemu przypadkiem? Bo nikt z rodowitych mieszkańców tego kraju, których znam, nie słyszał o tym miejscu. Jak zwykle zresztą. Dobrze, że wiedzą, gdzie jest Grand Kanion i Niagara. A owy prak znajduje sie zaledwie 2,5h od Filadelfii.

Jak wiadomo, gdzie diabeł iść nie może tam Czoło wyśle, więc po przeczytaniu opisu parku na ichniejszej stronie i przewertowaniu Wikipedii stwierdziłam, że nie ma bata - iść muszę. Choćby skały srały zobaczę te 24 wodospady, bo przecież jedna Niagara, a właściwie trzy wielkie wodogrzmoty to mało. Nie straszne mi było nawet to, że nie mam odpowiednich butów, mapy, czy kurtki przeciwdeszczowej. Na dodatek wędrowanie po amerykańskim lesie to nielada wyczyn. Nie ma zasięgu, żaden szlak nie jest oznaczony, nie ma podanego czasu przejścia a każda wysokość i odległość jest w stopach. 

Spodziewałam się najgorszego. Po próbie zdobycia Grand Canyon Pennsylvania przy 36stopniowym upale oczekiwałam równie trudnego podejścia. Zwłaszcza jak wyczytałam, że najwyższy wodospad ma 94stopy. Nie mam pojęcia ile to metrów, ale liczba 94 kazała się zastanowić, czy aby moje nadszarpnięte przez życie płucka i otłuszczone jak serdelki nóżki podołają temu zadaniu. Na dodatek wszędzie podawano jak niebezpieczny jest to szlak. Ratownicy muszą interweniować ponad 100 razy w ciągu roku, co jest rzeczą trudną ze względu na ukształtowanie terenu i ograniczone możliwości transportu. 

Po 2,5 godzinnej podróży samochodem przez Penna Turn Pike (jak kiedyś przyjdzie wam przyjechać do Ameryki to poświęćcie trochę czasu na przejażdżkę tą autostradą przez góry jesienią- coś pięknego!) przekonałam się, dlaczego zarządcy parku tak się schizują na punkcie bezppieczeństwa i straszą, że to cholernie ciężki szlak....ale po kolei.

Pogoda wydawałoby się jak pod psem. Bez słońca, przychmurzone, ale wbrew pozorom ciepło. Cale 14 stopni. Nie wiem, czy to kwestia klimatu, ale zarówno w lecie i jak i teraz temperatury powietrza odczuwam znacznie intensywniej. Mimo iż świeci słońce i jest 9 stopni, ja zamarzam. Ale wracając do tematu. Na pierwszy rzut oka miejsce nie wyglądało przerażająco w żaden sposób. Parking większy niż pod myślenickim Tesco. Prawie pełny- czyli zmuszona będę obcować z ludźmi na szlaku. SUPER. 

Nie musiałam długo czekać by wypowiedzieć magiczne słowo na K. Jeszcze na parkingu Susan w różowej bluzeczce, białym pulowerku i za małych leginsach postanowiła pokazać swój tył zaraz przed maską samchodu, którym podążałam w pogonii za opadającą ze skał wodą. Drobiła jak Gejsza przez asfalt, a ja cedząc przez zęby polskie epitety poganiałam ją w stronę trawnika. Brakowało tylko straganu z oscypkami, żeby zatrzymała się na dłużej. Eh Susan przebieraj tymi nóżkami gęściej, tu się chodzi nie pełza. Zresztą problem powolnych wędrowników towarzyszył mi przez całą drogę. Drodzy bracia i siostry z Ameryki- zostawcie czasem swoje auta i ruszcie dupy to się tak męczyć nie będziecie.

Przygotowałam się na wyprawę jak turyści przybywający nad Morskie Oko. Brakowało mi tylko siatki z Biedronki. Niestety, ale w ameryce ciężko zaopatrzeć się w sensowne jedzenie przydatne podczas górskiej wędrówki. Znalazłam ciasto dyniowe - no przecież nie mogłam go zostawić na sklepowej półce. Zjadłam je jeszcze w samochodzie, przez co na resztę trasy miałam 4 ciasteczka i jakąś pseudo drożdżówę. No i kubek wody, którym musiałam się podzielić, bo mój towarzysz zapomniał o swoim. Yhym...7,6 mili o 3 łykach wody i 4 ciastkach zapowiadało się super. Nie miałam pojęcia ile nam to zajmie, ale co tam. Ubezpieczenie pokrywa przynajmniej transport ciała do kraju, więc wrócę na tarczy. Chyba, że mnie niedźwiedź zje wcześniej...

Wlazłam do lasu narobić hałasu. Dupa. Sćieżynka ekstra klasa. Prosta, pokryta listkami, strumyczek płynie, tylko stokrotki polnej brak. Ludzi ani widu ani słychu. Po przebieżeniu jednej mili zaczęłam zadawać sobie pytanie, czy aby na pewno tędy powinnam kroczyć? Wszak zgubuć się to moje drugie imię, coś tu za łatwo...




Wtem za krzaczka wyskoczyła kaczka dziwaczka. Taka wielka, że ja pitole. Żartuję oczywiście. Dwaj dwumetrowi grzybiarze postanowili pokazać ile to grzybków nazbierali. Ucieszeni jak ja na widok ciasta czekoladowego. Nie ma się co dziwić, koszyki większe niż mój łeb a do tego pełne. Skoro są ludzie i grzyby to i wodospady gdzieś muszą być. Długo nie musiałam czekać. Po chwili ujrzałam mały, ale ładny wodogrzmocik. W zasadzie takie tycie tycie wodogrzmociątko.


No to banan na twarzy się pojawił, szkoda, że nie w żołądku. Uradowane serducho pognało nóżki w górę, gdzie czekały dwa kolejne, nieco większe i ładniejsze łoterfole.



Po dotarciu na wierchołek trzeciego pojawiło się rozwidlenie szlaków. Zielony i czerwony. Górny i dolny. Bez wahania rzuciłam hasłem dolny, co ja się będę po lesie wspinać, przecież woda opada w dół. Towarzysz przyznał mi rację, po czym przeczytaliśmy informację na krzaku, że wybraliśmy trudniejszy szlak. Raz kozie śmierć. Przecież dwójka 25letich dzieci poradzi sobie lepiej na trudniejszym szlaku, a nie będzie podążać za lokalnym kółkiem różańcowym 60+, które obrało łatwiejszą drogę. Zresztą na mapie wskazano, że zaraz czeka nas super ciężki szlak, którędy byśmy nie poszli, więc jeden pies.


Taki ten szlak strasznie ciężki jak przebieżka przez bulwary wiślane jesienną porą. Serio. Amerykańskie pojęcie strachu jest mocno przesadzone. Straszą niewielkie dziecię z Polski, że nie da rady, a tu pagórki mniejsze niż Chełm, na który wjeżdża kolejką krzesełkową. No bądźmy poważni.










Wtem pojawił się on. Wysoki, całkiem dobrze zbudowany, taka 5 w klasyfikacji wodospadów. Spoglądał ukradkiem za krzaczka, dawał głos, żebym czasem go nie przegapiła, aż w końcu pokazał się w całej okrasie. 94stopy  czystej wody Gangoa spadającej leniwie pośród drzew. Ludzi pod nim jak mrówków, bo to największa atrakcja tego parku, więc długo czekałam na perfekcyjne zdjęcie. Denerwiłam się strasznie, bo leniwce wspinały się godzinami. To amerykańskie tempo...no rush no rush no rush no pewnie, cały dzien mamy żeby sie po 50 schodach wspinać. I tylko Im sorry im sorry, nie widziałam, że czekasz. No pewnie, co mi z twojego sorry Dżesika. Dość tych selfiaków, botoks Ci sstrzeliod wykrzywiania mordy. 




Większość z wodospadów nazwana została imionmai indiańskich plemion. No to co sobie Czoło mogło pomyśleć hę? No proste. Że tu zaraz jakiś Tańczący z Chmurami wskoczy na skałę ze swoim wilkiem, albo chociaż Doktor Quinn przejedzie się bryczką po okolicy. Nic bardziej mylnego. Żaden ostatni Mohikanin nie zamieszkuje w tym parku, jego pierwotny właściciel zrobił mnie w bambuko nazywając park imionami Indian dla pokreślenia rdzennej kultury tegoż kraju. Eh ten gest szlachetności. Brawo wy  Białe Twarze! Szkoda, że dowiedziałam się tego z informacji turystycznej już po przejściu całej trasy, bo ciągle miałam nadzieję na spotkanie z Pocahontaz. No bo jak nie spodziewać się Indian jak widzi się coś takiego na drodze?



Czas

Cała trasa, wbrew temu co mówiła Wikipedia, liczyła 5,3 mili. Jakieś 10 km- 3,5h. Wikipedia policzyła podejście do Centrum Turysty. My pojechaliśmy autem, co będziemy w deszczu szli. Eh ta amerykańska myśl, czasem przydatna. Zanim jednak zakupiłam pocztówkę, pooglądałam jeszcze trochę lasu, wodospadów i jesieni.










Jaki był czarny szlak?

To zależy z jakiej perspektywy. 

Polska: zajebiście łatwy, taka przebieżka jak po lesie na Dolnym Przedmieściu tylko strumyków więcej i wodospady. Ładnie, super fajnie i przyjemnie, blisko do domu, nawet nie byłam głoda, nie zmęczyłam się, tylko mnie ludzie wkurzali swoim tempem, piskami i wgl samym faktem, że tam byli.

Amerykańska: Boże to był mega ciężki szlak. Nogi mnie bolą, nie spodziewałem się, że to będzie takie trudne. Tyle podejść, Skały. Tak daleko od domu. Tak długo się jedzie. Za szybko chodzisz. Padam na ryj.( wszystko w wolnym tłumaczeniu rzecz jasna)

W połowie drogi: widzieliśmy już największy wodospad, dalej chcesz je oglądać czy może pójdziemy tu w lewo, to chyba droga do samochodu...?
Chyba kpisz przyjacielu, przyjechałam zobaczyć 24 wodospady to zobaczę. I dobrze, że nie posłuchałam amerykańskiej myśli, bo byśmy daleko w krzakach wyszli. Cholera wie, gdzie dokładnie, ale pewnie nie jeden niedźwiedź wgryzł by mi się w dupę. W końcu do Leo DiKarpio mi daleko. 


Nie taki diabeł straszny jak go malują

Także tego zobaczyłam wszystkie 24 wodospady! JA! Leniwe, pulchne dziecię z astmą. Po raz pierwszy to ja prowadziłam peleton wędrowców i czekałam, aż się dowleką do mnie. Choć mój towarzysz podołał zadaniu, inni przedstawiciele tego narodu mieli nie mały problem. Sandałki, kowbojki, gumiaczki i start wyprawy o 16, kiedy to zaraz robiło się ciemno to super pomysł na taki trip. A do tego drobienie jak gejsze, zdjęcia grupowe co 5 minut i przerwa na posiłek co dwie skały. Widok małych, amerykańskich grubasków z bułą w ręce większą niż moje udo, które próbowały się wdarpać na skałę, żeby wypić colę w spokoju był zabawny i przerażający. Choć z drugiej strony to duży plus, że dzieciury poszły w las a nie przed telewizor. Choć częściej od wodospadów podziwiały swoje ajfony. I to właśnie powód, dla którego uważają ten szlak za niebezpieczny. Bo zamaist patrzeć pod nogi drepczące po wilgotnych skałach ludzie gapią się w telefony. Eh Ci Amerykanie. No zupełnie jak w Tatrach!

Park zdecydowanie polecam. Nie jest trudno się do niego dostać, jest za darmo, widoki cudne, trasa łatwa nawet dla laika. Czegóż chcieć więcej? Jak dla mnie rozrywka zdecydowanie lepsza niż betonowy las na Manhatanie. Choć pomału mam dość Ameryki, takie miejsca sprawiają, że znowu spoglądam na nią łaskawszym okiem.








You Might Also Like

0 komentarze