hej ho hej ho do szkoły by się szło
19:53
czyli Czoło stawia pierwsze kroki w amerykańskim koledżu. W koledżu, który miał być super a przypomina UJ jak cholera. Więc odczucia mam średnie. Ale od początku.
Kiedy musisz wziąć aż 6 kredytów!
Warunkiem programu jest wyrobienie 6 credit points czyli takich naszych ects przez rok. Do wyboru jest także opcja 72h. Możemy brać udział we wszystkich zajęciach, jakie nam się zamarzą pod warunkiem, że nas na nie stać. Program, a raczej rodzina goszcząca gwarantuje 500$ na całość, co wystarcza na prawie nic. Bo w przeciwieństwie do polskich uniwerków, tutaj darmowych uczelni nie ma a i bez książek semestru się nie przebiduje. Niestety studia w USA są bardzo drogie i nie mówię tu o szkołach jak Harvard czy Yale. Te są kosmicznie drogie (około pół miliona za licencjat).
Jak nie Liga Bluszczowa to co?
Właściwie w każdym mieście, mieścince, gminie jest jakiś lokalny koledż, gdzie robi się licencjat. W zależności od rodzaju studiów trwa on 3 lub 4 lata. Potem można zorbić magistra, ale wiele osób sobie odpuszcza. Można też iść na uniwersytet ale wiąże się to z większym wydatkiem i większymi wymaganiami. Bo te lokalne koledże nie prezentują specjalnie wielkiego poziomu, jednak tutejszym ludziom to wystarcza.
W Filadelfii mamy mnóstwo szkół, które znane są nawet w Polsce. Jest Uniwersytet Pensylwanii, Temple, Drexel i masa koledży. Sama mam koło domu koledż, który wygląda jak Hogwart. Niestety koszt jednego kredytu przewyższa wartość moich nerek, więc musiałam znaleźć szkołę, którą będę w stanie opłacić. Trafiło na Montgomery County Community College, który żywcem wygląda jak nasz kampus ujotowski na Łojasiewicza. Co prawda Zakrzówka nie ma, ale są lasy i bajoro z kaczkami.
Zajęcia weekendowe
Choć po pięciu latach studiów w Polsce doszłam do wniosku, że studia zaoczne są lepsze, tutaj takich podjąć nie chciałam. Po pierwsze większość z nich to wycieczki do miast jak Waszyngton, Boston, Montreal lub Nigara Falls, czyli miejsca które mogę ogarnąć na własną rękę i za mniejsze pieniądze. Zresztą zrobienie super kursów było jednym z moich podstawowych celów tutaj, tak by potem w CV sobie wpisać i dostać pracę ambitniejszą niż składanie długopisów. Oczywiście zajęcia z regularnych przedmiotów, jak social media marketing czy budowanie wizerunku w sieci, też są oferowane jako kursy weekendowe, ale z opinni uczestników wynika, iż jest to jedna wielka zabawa i niczego człowiek z nich nie wynosi, poza rachunkiem na 600$.
Szkoła idealna
Czyli Harcum College oddalony ode mnie jakieś 25 minut. Cenowo było super, z ofertą jeszcze lepiej. Social media marketing czyli to, po co tu przyjechałam, wstęp do pisarstwa dramatycznego, wstęp do biznesu, fotografia i warsztaty dizajnu. A na dodatek mają drużynę siatkówki i można na mecze chodzić za free. Dodatkowym atutem był fakt, iż szkoła mojego Paciorka jest oddalona zaledwie 5 minut od koledżu. Wszystko składało się pięknie w całość, mieliśmy razem jeździć sobie z workiem kanapek do Bryn Mawru i zażywać edukacji.
Jak to w moim życiu bywa wszystko się zesrało. Już pakowałam plecaczek, kiedy hości oznajmili, że nie ma bata, do tej szkoły nie pójdę, bo mój grafik pracy na to nie pozwala. Wylałam pełno kurew ale pogodziłam się z losem, dowiedziawszy się kilka dni poźniej, że spokojnie dalibyśmy radę z Małym T. pogodzić nasze obowiązki edukacyjne i wzajemne egzystowanie. Niestety przepadło. Czekałam cierpliwie na nowy semestr, jednak okazał się on bublem. Fajnych przedmiotów w moim wolnym czasie nie mieli, a te które były dostępne już miałam i wymagały zapierniczania znacznie ponad dozwolony limit prędkości, co by na czas Paciorka ze szkoły odebrać i zawieźć do następnej. Porzuciłam zatem szkolę marzeń, dodając ją do listy oczekiwań na rok następny. Niestety mój American Dream bardziej przypomina koszmar niż piekny sen, ale nic nie dzieje się bez przyczyny.
Angielski po angielsku
Niestety, warunkiem przedłużenia programu jest dostarczenie potwierdzenia otrzymania 6 kredytów, więc musiałam się chwycić ostatniej deski ratunku. Zajęć z angielskiego dla obcokrajowców w pobliskim koledżu. Niestety na inne zajęcia oferowane w tej placówce oświaty stać mnie nie było, gdyż jeden kredyt kosztował 300$. Ja na 6 mam 500$. Zresztą grafik i tak nie pozwalał mi na te najlepsze, więc podjęłam się nauki angielskiego.
Początkowo myślałam o zajęciach przygotowujących do egzaminu TOEFL, który pozwala rozpocząć studia w USA i na wielu uczelniach na świecie. Egzamin wstępny był choleranie trudy i wykazał, jak duże mam braki w słownicitwie akademickim. Mimo wszystko na kurs mnie przyjęli, ale moje lenistwo i dusza krakowskiego skąpca, wybrały drogę łatwiejszą- kurs zwykłego angielskiego na tym samym poziomie, droższy o 10$, dłuższy o 8godzin z tańszą książką i mniejszą ilością pracy własnej. W to mi graj. Tak myślałam.
Poziom zaawansowany okazał się nie być takim zaawansowanym, jakiego oczekiwałam. W zasadzie nie uczę się niczego nowego, siedzę przez 6h w tygodniu i rysuję palmy po książce. Ale nie mogę narzekać, bo uczę się nowych słówek, czyli tego czego mi brakuje najbardziej. Moja natura nie pozwala mi się cieszyć tymi zajęciami w pełni, gdyż ja z gramatyką nie mam problemu i nie lubię czekać aż wszyscy zrobią zadane ćwiczonka. Ja bym chciała uczyć się szybciej, jednak tak się nie da. Stąd te plamy, mój odwieczny towarzysz lekcji każdego języka. Zawsze ten sam problem- za wolno.
Innym problemem jes sam język. Nas w szkole uczą brytyjskiego. Mieszkając w Londynie poćwiczyłam taki język i problemu nigdy żadego nie miałam. Wręcz przeciwnie, zdziwiona byłam, jak szybko i łatwo potrafię się porozumieć. I jak wszystko rozumiem. Amerykański angielski różni się nie tylko wymową, piśmiennictwem ale i samymi słowami. Zatem kiedy odpowiadam na pytanie i rzucam jakimś hasłem pani nauczycielka tłumaczy wszystkim, co to po amerykańsku oznacza. Przyznam szczerze, że przestawić się nie jest łatwo, zwąłszcza jak piszę słowo w wersji brytyjskiej, które w amerykańskim jest zapisane inaczej. Robię byki, choć w polskiej szkole uczyli inaczej. Mętlik w głowie czasem straszny, ale patrząc na historię mojej edukacji z języka angielskiego, jestem w szoku, że w ogóle dotarłam na ten poziom z tego przedmiotu. Szalone czasy z Gibcią w gimnazujm, która jako jedyna zapierdalała z materiałem jak mały samochodzik, pamiętne lekcje czytania ze zrozumieniem przez trzy lata z panią Profajs w liceum, zajęcia na UPJPII z Esterką (jedyna, kompetentna nauczycielka angielskiego) i najbardziej owocne zajęcia z panią Pal na UJ, które były komfotable. Moja obecna nauczycielka jest pochodzenia indonezyjskiego stąd brak u niej trudnego do zrozumienia akcentu. W zasadzie mówi neutralnie, co znacznie ułatwia przyswajanie wiedzy.
Sama nauka angielskiego po angielsku jest interesująca. Nie można się wspomagać polską definicją, cały czas trzeba być kreatywnym, zwłaszcza, że pracuje się z międzynarodową grupą.
Kulturowy i akcentowy miks
No właśnie. Więcej problemu niż język sprawia mi grupa, z którą robię kurs. Jest nas 11, każde z innego kraju. No prawie. Mamy 2 Brazylijczyków, Meksykankę, Rosjankę, Finkę, Chinkę, 2 Japonki, Hinduskę, Mołdawkę i mnie, duszyczkę z Polandii. Różnorodność akcentów była na początku takim szokiem, że nie potrafiłam zrozumieć, jak Ci ludzie mają na imię. Jednak z każdymi kolejnymi zajęciami jest lepiej. Choć początkowo drażnił mnie rosyjski akcent i nazywanie mnie Jewką, teraz już przywykłam. Bradziej mnie boli, że dla wszystkich innych ja brzmię tak samo kwadratowo.
Sam fakt studiowania z ludźmi z innych kultur jest niezwykle ciekawy. Przecież kultra europejska i azjatycka są tak różne. Nawet jak rozmawialiśmy o symbolach cech charakteru przypisywanych zwierzętom widać było znaczne różnice. U nas wąż to nieufna, podstępna bestia, w Japonii to znak piękna i delikatności. Ponadto przy rozmowie o zagrożeniach i katastrofach naturalnych, kilka osób opowiedziało, jak to było przeżyć epidemię sars, zika, czy trzęsienie ziemi i tsunami w Japoni. Niebywałe,słuchałam o wydarzeniach, które znałam tylko z telewizji i które wydawały się tak odległe, że aż nie realne. Do momentu kiedy poznałam tych ludzi opowiadających, jak w minucie zawalił się im świat i to dosłownie. Po tych zajęciach doceniłam naszą Polszunię. Jej lokalizację i fakt, jak wszyscy mają nas w dupie i nie rzucają się na nas z bombami ani innym syfem. I to chyba jest najlepsze w tych zajęciach- lekcja kultry i wzajemnego szacunku.
Czym się różni amerykański koledż od polskiej uczelni?
-Poziomem. Raczej nie wiele się tu wymaga. Wiadomo, że od ludzi jak ja to nikt specjalnie dużo oczekiwał nie będzie, byle hajs się zgadzał. Zatem nie musimy wkuwać na pamięć masy słówek z magicznego pudełka, nie ma odpowiedzi ustnej i nikt nie prosi o zamknięcie zeszycików i wyciągnięcie karteczek. Nie ma kolosów ani żadnego egzaminu. Liczy się obecność (sic!)- 75% i prezentacja na zakończenie. Olaboga, o ile opowiadanie dyrdymołów ze slajdami to mój chleb powszedni tak wysoka frekwencja to raczej moja pięta Achillesowa. Ale jak mus to mus i tak w trakcie wiosennych ferii Paciorka opuszczę dopuszczalny limit. Super.
-Wystrój wnętrz taki jak i u nas. Czyli jak szkoła ma renomę i ciągnie hasju od państwa jak od mlekodajnej krowy to jest ful wypas. Rzutniki z ekranem dotykowym, kafeterie i drzwi otwierane automatycznie. Ekstrasem w amerykańskim koledżu są wodopoje na korytarzach i krzesełka z podusią żeby dupa nie bolała. I to na kółkach więc można rajd dookoła sali zrobić. Nie pamiętam z kim jeździłam krzesełkami na zajęciach z Kludiuszem (pewnie z Rudą Panną) ale tutaj jest podobnie, tylko pod tyłkiem podusia a na podłodze dywan. Tak. Na podłodze jest dywan i nie proszą o przebieranie butów! Da się Pani Gremlinowa z dużego internatu przy I LO im. Kościuszki? Da się.
-Ławki też są na kółkach, przez co znacznie łatwiej je przestawić. Sa też specjalnie oznakowane miejsca dla niepełnosprawnych, gdzie wjeżdżają sobie wóżkiem. U nas w wielu miejscach nie ma nawet podjazdu czy windy. No ale mamy wyższy poziom nauczania. Zdecydowanie. Znajomy studiujący coś z biznesem pokazał mi kiedyś zadania z majcy, które spędzały mu sen z powiek. Były to równania kwadratowe. O ile pamiętam u nas materiał z gimnazjum. A pamiętam dobrze, bo ciężko zapomnieć terror pani Ciałowicz pod tablicą. Także tego sprzęty może mają, ale z wyposażeniem łepetyny gorzej. Choć w wielu przypadkach po studiach dostają się na staże w zawodzie, załatwiane przez uczelnię. Też za darmo, ale jednak jakis start mają.
-Niesamowicie bawi mnie dress code. Do tej pory to ja byłam tym wyrzutkiem, który przychodził w trampkach i swetrze z lumpeksu na zajęcia. Wśród wszystkich wystrojonych dam na UJ czułam się jak słoń w składzie porcelany. Teraz to ja czuję się jak dama w towarzystwie dresiarzy. Serio. Wszyscy przychodzą w stroju sportowym, koniecznie w wielkich adidasach z ogromnymi plecakami. Takimi, jaki ja nosiłam w podstawówce, kiedy to miałam 7 lekcji a szafek w szkole nie było. Trochę to smutne, jak tak na nich patrzę i myślę, ile im sprytu brakuje. Zamiast kupować opasłe tomiszcza Szekspira na zajęcia z literatury, mogli by je wypożyczyć albo otworzyć w sieci. A tak to kupują każdą ksiązkę, z której muszą/ powinni skorzystać. Przyznam, że jak usłyszałam na rozmowie w pierwszej szkole, że będę musiała zakupić książki to wybuchnęłam śmiechem. Panie, ja za 5 lat studiów nie kupiłam chyba, żadnej ksiązki. Nawet te do języków kserowałam. Zresztą, kto się uczy z książek? Amerykanie.
-Sposób dojazdu do szkoły. Każdy, prawie każdy (myślę, że 99%) przyjeżdża tutaj samochodem. Parkingi jak lotnisko. Podobno jeździ autobus, ale kto wie jak się go używa. Na przystankach nie ma rozkładu, a strajki przewoźnika są co najmniej raz na kwartał. Z moim napiętym grafikiem o autobusie nie ma mowy, zresztą dupa mi się przykleiła do siedzenia w samochodzie i nawet na spacer jadę autem. Ale fakt, że mam na odebranie Paciorka i siku tylko 25 minut, kiedy dojazd zajmuje 24, mówi sam za siebie. Bez auta się nie da. Niektóre, drożsże i sławietne koledże mają swoje firmowe buski wożące studentów, ale nie wiem jak to działa.
-Czas trwania zajęć. U nas jest 90 minut lub 3h15minut z przerwą w środku. Przynajmniej ja w takim systemie żyłam, choć wiem, że bywają też 2,5h i inne takie. Tutaj też jest różnie. Moje zajęcia językowe trwają 3h z 15sto minutową przerwą, zwykłe zajęcia 1,5h a inne jeszcze jak tam sobie przewidzieli.
Generalnie jest ciekawie. Co prawda oczekiwałam więcej, ale życie pokazało, że obiecanki cacanki a głupiemu radość. O ciemniejszej stronie programu opowiem wam w następny poście. Tyczasem idę się szykować na polski obiad w jednej z naszych restauracji w Filadelfii. Ulalalalalalalala placuszki, pierożki i inne takie!
0 komentarze