Na początku mojego pobytu opisałam wam moją codzienną rutynę. Od tego czasu sporo sie zmieniło. Czas pędzi, życie ucieka, a obowiązków przybywa. Choć mój instagram pokazuje, że egzystencja au pair to tylko podróże małe i duże, rzeczywistość jest bardziej nijaka. Wbrew pozorom na wędrówki wiele czasu nie mam, ale korzystam ile się da, bo kto wie, kiedy mur na Atlantyku wybudują.
Nowa rutyna
Nowy plan lekcji zawsze wzbudzał we mnie mieszane uczucia. W podstawówce cieszyłam się, że mogę sobie wypełnić kolorwą tabelkę w misie albo księżniczki. Choć zawsze się pierdolnęłam i zamiast planu na poniedziałek wpisywałam ten z czwartku i cały semestr zjebany. Jednak chwila radości szybko ustępowała złości. Bo plan zawsze był zły. No, kto to widział 8 lekcji w poniedziałek, 7 w piątek i cztery WF w tygodniu? Jezusie, zwolnień nie nastarczę pisać. Do tego dochodziła kwestia nauki nowego rozkładu jazdy. O ile we wrześniu było to łatwe, tak w styczniu często gęsto chodziłam spakowana według starej rozpiski.
Choć teraz jestem już dorosła, nowy grafik pracy również wzbudził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony mam więcej czasu na buszowanie po fejsbuku, ale ile można. Złości mnie ograniczenie w czasie i przestrzeni i przyznaję, że niełatwo było mi ten ambaras ogarnąć od razu. Zdarzylo mi się o czymś zapomnieć i potem gnałam jak głupia przez miasto, co by dotrzeć na czas.Ale po kolei.
Poranek kojota
Zaczynam o 7 rano, co jest zbrodnią. Słońce wstaje później niż ja, ale robaczek śpiewa juz psalmy pochwalne od 6, więc nie ma bata. Wita mnie zawsze uśmiechem, słodkim helloł i pytaniem: czy to są Chiny?, powtórzonym 10 razy. Ja 10 razy potwierdzam, że tak ten duży, żółty kraj na globusie to są Chiny. Nie, że jakąś rasistką jestem. To ktoś pomalował Chiny na żołto na globusie. Przypadek? Nie sądzę. W końcu USA to najbardziej rasistowski kraj na świecie.
Kiedy już ustalimy, gdzie są Chiny i Kalafornia (pisownia oryginalna wg mojego podopiecznego), dobierzemy strój, udajemy się na śniadanie. Po drodze wymienimy uwagi na temat słońca, drzew i pociągów i oboje stwierdzimy, że dziś zjemy jogurt. Jemy krócej niż wcześniej, więc mamy więcej czasu na zabawę. Gramy na pianinie, a raczej maestro gra. Jego muza co najwyżej musi potwierdzić, że fragment kiedy uderza w klawisze całym łokciem jest jej ulubioną częścią piosenki. Po koncercie myjemy ząbki. W końcu pociecha pojeła, że szczotki się nie gryzie. 8 miesięcy. O 9 jedziemy do szkoły. Każde z nas jest szczęśliwe. Dziecię kocha swoją szkołę, ja kocham kiedy dziecię jest w szkole. Raz w tygodniu mamy wycieczkę poza miasto na terapię o 8:45.
Kiedy już ustalimy, gdzie są Chiny i Kalafornia (pisownia oryginalna wg mojego podopiecznego), dobierzemy strój, udajemy się na śniadanie. Po drodze wymienimy uwagi na temat słońca, drzew i pociągów i oboje stwierdzimy, że dziś zjemy jogurt. Jemy krócej niż wcześniej, więc mamy więcej czasu na zabawę. Gramy na pianinie, a raczej maestro gra. Jego muza co najwyżej musi potwierdzić, że fragment kiedy uderza w klawisze całym łokciem jest jej ulubioną częścią piosenki. Po koncercie myjemy ząbki. W końcu pociecha pojeła, że szczotki się nie gryzie. 8 miesięcy. O 9 jedziemy do szkoły. Każde z nas jest szczęśliwe. Dziecię kocha swoją szkołę, ja kocham kiedy dziecię jest w szkole. Raz w tygodniu mamy wycieczkę poza miasto na terapię o 8:45.
Przedpołudniowa rozpusta
2,5 godziny na leżakowanie, wydawanie pieniędzy na rurki z kremem albo ściganie się z geriatrią na bieżni. Czas niesamowicie owocny. Niestety tylko dwa razy w tygodniu. We wtorki i czwartki zmuszona jestem chodzić do swojej szkoły, którą zaczynam o 9:30. Z racji napiętych godzin zazwyczaj zadupczam przez lasy ciagnąć się za sznurem wolno sunących leksusów, dżipów, nissanów i linkolnów, które nie rozumieją, że jak im wiszę na zderzaku to należy dodać gazu. Wpadam na zajęcia zawsze na styk, więc rozumiecie skąd moja niechęć do szkoły. Poddenerwowanie trzyma mnie przez 3 godziny, bo wiem że nie zdążę na siku, bo już tam dziecię czeka na mnie z plecakiem na plecach, a szkolne wrota się zamykają.
Południe i popołudnie
Jeśli mamy okazję jemy lancz w domu (tylko w poniedziałek). Potem drzemeczka dziecięcia (poniedziałek, wtorek i czwartek). Dwa razy w tygodniu jeździmy za miasto do drugiej szkoły, gdzie robaczek ćwiczy komunikację (środa i piątek). Dziecię się edukuje a ja ślęczę 3h na parkingu. Kilka razy w tygodniu wpadają do nas terapeuci, raz w tygodniu idziemy na chór. Jeśli mamy czas to jemy ciasteczko, mrożony jogurt albo czipsy. Turlamy się po podłodze udając rozbitków za burtą albo leżymy na sofie.
Wieczór
Czyli coś, na co oboje czekamy. Bo jest obiad, obiadek, obiaduś. A potem kąpiel i do spania. Czasem zasypiam zanim robaczek zdąży wybrać piżamkę. Czasem to ja go kładę opowiadając głupie bajki na dobranoc. Zdziecinniałam, ale pociecha cieszy się jak mysz do sera. Więc jak się tu nie cieszyć z nią. Przynam, że padam na łożę każdego wieczora jak mucha. Jak moja mama ogarnęła nasze małe zoo w liczbie sztuk 4 i do tego męża, takie większe dziecko? Ja nie wiem.
Poniedziałkowy dół
Pierwszy dzień tygodnia według kalendarza polskiego, drugi według amerykańskiego, zawsze kojarzy się źle. Na samą myśl poniedziałku ludzie robią się chorzy. Też tak miałam. Gorączka, stan przed zawałowy i poranne szamotaniny z kołdrą. Siniaki, dżemor na mordzie, rozczochrane kołtuny próbowały dotrzeć ze mną na przystanek i klneły, kiedy widziały jak 50tka ucieka mi sprzed nosa kiedy ja byłam dopiero pod Kauflandem. Ciul nigdy nie poczekał, przez co zawsze byłam spoźniona. Teraz jest inaczej. Lubię poniedziałek. Mam zdecydowanie najwięcej czasu wolnego, nie przemęczam się, nigdzie nie muszę jechać. Mam dodatkowy czas na drzemkę, kiedy wpada terapeutka. Więc tak siedzę i siedzę, myślę i myślę niczym Beata, nasza polska Bijonse. Nic z tego myślenia nie wynika i tak jakoś mi ten czas przerwy szybko mija.
Wtorek rozporek
Wtorek jest ok. Mimo że poranek jest stresujący, to zazwyczaj jest coś w lodówce po poniedziałkowym obiedzie, więc mam co jeść na lancz jak wpadam głodna po szkole. A jak Czoło najedzone, Czoło szczęśliwe. Choć denerwuje mnie wiecznie spóźniona terapeutka. Serio, Amerykanie nie wiedzą, co to jest zegarek i jak się go używa. Jedna wpada 17 minut za późno, druga 15 za wcześnie i tak cały dzień zmarnowany. Ciężarowka z zakupami też nigdy nie przyjeżdża o 5, tylko muszę siedzieć i czekać 2 godziny. A jak już przyjedzie to latam po domu jak szalona żeby psa zamknąć, albo ganiam za nim w kapciach w kolorwe grochy po ulicy usiłując powstrzymać rozentuzjazmowane dziecię przed wyjściem z domu i tłumaczyć sprzedawcy, że ma te paczki postawić koło lodówki. Czeski film.
Środa minie tydzień zginie
Gówno prawda! Środa ciągnie się niemiłosiernie. Robaczek ma dwie szkoły, zero drzemki. Jedziemy 30 minut za miasto. Do pięknego koledżu przypominającego Hogwart, gdzie nie ma co robić. Całą zimę przesiedziałam na parkingu czytając fejsbuka. Dobrze, że idzie wiosna, pójdę poleżeć na trawie. Środa jest zła, bo dziecię jest zmęczone po tych wojażach. A jak zmęczone to i głodne, a tu przed 6 obiadu się nie serwuje. A ja też głodna, bo tu budek z kebabów nie mają. Ale o jedzeniu innym razem.
Czwartek rozdartek
Rozdartek, bo z jednej strony moja szkoła ale z drugiej dłuższa drzemka robaczka. Czyli mam czas na pranie. A dziecko w ciągu tygodnia zużywa tyle ciuchow, co ja w ciągu 3. Po drzemce idziemy do kościoła, gdzie Paciorek śpiewa w chórze. Mimo że to nie moje wyznanie, lubię ten kościoł. Ludzie są przyjaźni i otwarci. Akceptują wszystkich, kolorowych, młodych, starych, biednych i bogatych, homo i hetero. Choć czasem zamiast jednego dziecięcia mam 6 pod opieką jest fajnie. A jaki Maly T. jest dumny, że śpiewa! Będzie artystą!
Piątek, piąteczek, piątunio
Czyli hasło, z którym każdy pracujący od poniedziałku do piatku, budzi się na twarzy. Podąża do pracy i wali go, co się stanie. Bo nawet jak wyjdzie o 21 z roboty to jutro będzie miał wolne. No, też tak miałam. Ale już nie mam. Nie znoszę piątku. To zdecydowanie najbardziej napięty dzień w grafiku. Terapia, szkoła, druga szkoła i jakaś aktywność dla robaczka, który po całym tygodniu pada jak mucha. I ja też padam.
Sobota
Czyli jeżdżenie na szmacie i odkurzanie. Krupnik i mielone na obiad. Czasem sphagettii z przecenionym sosem z Biedronki, bo drogi Łowicz to tylko na specjalne okazje. Już nie. 3 soboty w miesiącu zaczynam dzień od 7. Typowy poranek. Potem szkoła pływania i inne takie atrakcje byle do 12:30. Jak tylko zamykam za sobą drzwi, padam w łoże i marzę by dali mi pospać do poniedziałku.
Ale za to niedziela...
Nie znoszę niedzieli. Budzę się o 6 rano. Choć mam dzień wolny, mogłabym spać, to nie dam rady. Leżakuję, próbuję robić coś twórczego, ale często padam na pysk. Oglądam jakiś film, czasem coś podjem i czekam na poniedziałek. Niedziela bez placka i Na dobre i na złe to nie jest niedziela.
Przecież ty nic nie robisz!
Tak by się zdawać mogło, a jestem zmęczona jak po wykopaliskach. Wbrew pozorom ogarnianie harmonogramu i wszystkich zadań dodatkowych nie jest łatwe. Ciągle trzeba pamiętać, co przynieść do szkoły, o czym porozmawiać z terapeutą, na którą być, czy czasem nie ma jakiegoś święta czy innego powodu, z którego zamykają szkołę, zapakować lancz, ale do szkoły tylko taki bez rzeczy zawierających orzechy.
Ponadto ciągłe rozmawianie i nauka w obcym języku. Nie można jednym uchem wpuścić, drugim wypuścić. Co człowiek to inny akcent. Łepetyna pracuje na pełnych obrotach, nawet w nocy, bo już i sny są po angielsku.
Życie w dwóch strefach czasowych. Przeliczanie, czy wy tam już śpicie. Wiem, że są au pair które mają gorzej a są bardziej "żywe". Ja ostatnio nie mam siły. Chyba tutejszy klimat mi nie sprzyja. Choruję non stop, nie toleruję za bardzo tego jedzenia. Marzą mi się wakacje, ale na nie muszę jeszcze poczekać. Z tego zniechęcenia zmieniło się moje myślenie. Kiedyś nie wyszłam z domu w tłustych włosach nawet po czosnek do zupy. Już nie mówię o zakładaniu leginsów. Tych to nawet w domu nie nosiłam, bo nie każda dupa w getrach dobrze wygląda. Tutaj jest inczej. Strojem wyjściowym jest dres. Leginsy są niedpartą częścią mojej egzystencji. Zero mejkapu, rozczochrane, tłuste włosy spięte w kok.
Życie w dwóch strefach czasowych. Przeliczanie, czy wy tam już śpicie. Wiem, że są au pair które mają gorzej a są bardziej "żywe". Ja ostatnio nie mam siły. Chyba tutejszy klimat mi nie sprzyja. Choruję non stop, nie toleruję za bardzo tego jedzenia. Marzą mi się wakacje, ale na nie muszę jeszcze poczekać. Z tego zniechęcenia zmieniło się moje myślenie. Kiedyś nie wyszłam z domu w tłustych włosach nawet po czosnek do zupy. Już nie mówię o zakładaniu leginsów. Tych to nawet w domu nie nosiłam, bo nie każda dupa w getrach dobrze wygląda. Tutaj jest inczej. Strojem wyjściowym jest dres. Leginsy są niedpartą częścią mojej egzystencji. Zero mejkapu, rozczochrane, tłuste włosy spięte w kok.
Jak się czaem ogarnę to mam wrażenie, że hości się zastanawiają czy to na pewno jestem ja. I to nie tak, że leżę w depresji, zajadam lody z poprocnem jak Magda M. i czekam aż Piotr Korzecki dostrzeże światełko w moich oczach. Tutaj wszyscy się tak noszą. Wszystkie niańki mają zmienne nastroje. Każdego dopada jakiś gorszy nastrój. Zresztą Amerykanki wyglądają jeszcze gorzej. Faszyn from Raszyn przy amerykańskiej wizji mody jest bardzo stylowe.
Mimo że moja host rodzina jest wspaniała i po tych 8 miesiącach czuję się tu jak u siebie w domu, bywało różnie. Jakby nie było, mieszkam z obcymi ludźmi. W swojej pracy. Nie mogę się zamknąć na cały weekend i zamienić w kocykowe burito, bo zmartwieni pytają, czy żyję. Albo dziecię od samego rana powtarza wszystkim, że śpię i że mają być cicho. Jest tak uroczy, że qrwę cedzę przez uśmiech. Czasem jest super, czasem wręcz przeciwnie. Program nie jest do końca taki, jaki miał być, ale to w następnym poście.