Rok temu siedziałam zawalona toną materiałów o dziedzictwie kulturowym, konwencjami UNESCO i ustawami o muzeach i tego typu duperelach przygotowując się do jednego z nagłupszych egzaminów, jaki przyszło mi w życiu zdawać. Piszę dosłownie, że siedziałam zawalona tymi papierzyskami, bo tak naprawdę oglądałam Euro w ręcznej i nie miałam zamiaru się uczyć. Poszłam na żywioł i jak zwykle się udało. Już wówczas myślałam, że wykorzystałam pełną pulę szczęscia, którą los przeznaczył dla mnie na najbliższe 10 lat. Jak zwykle się pomyliłam. Otóż w tym roku przyszło mi spędzić część stycznia na Florydzie, gdzie temperatura nie schodziła poniżej 23 stopni. Żyć nie umierać.
Otóż nie do końca. Bo byłam tam w pracy, ciężkiej pracy, znacznie cięższej niż się spodziewałam. Każdy, kto kiedykolwiek podróżował z dzieckiem wie, o czym mówię. Ale co by nie było i co by się nie wydarzyło, co zobaczyłam to moje! A zobaczyłam jedno z najładniejszych miejsc w USA.
Miami czyli taki Manhatan z palmami w Meksyku
Pamiętam jak miałam może 7-8 lat i szykowałam się do szkoły. Zazwyczaj czesał mnie tata, aczkolwiek jego zdolności fryzjerskie ograniczały się do spinania wszystkich włosów w koński ogon na jednej ze skroni. Taka Pippi ale z jednym kucykiem. Od czasu do czasu, kiedy pragnęłam wyglądać jak dziewczę z Teleranka biegłam do babci, która pletła me kłaki w piękne warkocze. Zawsze z samego rana, siadałam na krzesełku i cichutko oczekiwałam na moją fryjerkę, która zaplatała moje włosy patrząc jedynie w telewizor jak szpak w 50 groszy. Doskonale pamiętam ten meksykański tasiemiec, który tak pochłaniał jej uwagę - Miami Sands. Jako młode dziewczę nie potrafiłam pojąć, dlaczego w amerykańskim mieście mówią tylko po hiszpańsku. Nie rozumiem tego do dziś, więc możecie sobie wyobrazić moją minę, kiedy wylądowałam w Miami i przeżyłam szok kulturowy myśląc, że jestem na przedmieściach Meksyku. Tak, Miami jest tak amerykańskie jak ja. Wszystkie reklamy były po hiszpańsku, komunikaty na lotnisku również a obsługa kaleczyła język angielski bardziej niż ja. Wszędzie tylko Hułan i Lusesita. A gdzie Dżon, Dżejsika i Odri? Dobrze, że liznęłam trochę włoskiego, to wiedziałam, że toaleta to tak naprawdę bagno. Heheh. Do tego pożar na dzień dobry, bo przecież Czoło w podróży bez ekscesów się nie obejdzie.
Przyszło mi zamieszkać w najbogatszej dzielnicy w samym centrum Miami. W miejscu, o którym opiekunki raczej nie myślą w kontekście wyjazdu na Florydę. Wszyscy zaczepiają się w Miami Beach i do tego szklanego lasu nawet nie docierają. Mimo pięknych widoków czułam się tam jak słoń w składzie porcelany. Pasowałam do tego miejsca jak świni siodło. Dziwnie się w tym życiu układa. 4 lata temu to ja byłam sprzątaczką w takim hotelu. To ja zapierniczałam w lazurowym uniformie i czarnych laczkach od pokoju do pokoju modląc się aby nikogo w nim nie było i żebym mogła odwalić swoją manianę i fajrant. Tym razem to ja byłam gościem, to mi usługiwali, po mnie sprzątali i nazywali senioritą. Jak tak dalej pójdzie za niedługo wezmę ciągnik siodłowy albo żuraw w leasing. Boże uchowaj.
Ciężkie życie au pair. Mam najlepsze dziecko na świecie, które lubi się poprzytulać na krzesełku i poleżeć sobie w łóżeczku. No jak nic było mi w gwiazdach pisane.
Czoło i wieżowce, musiałam zaznaczyć swą obecność.
Wracając do porównania z Manhatanem, Miami prezentuje się podobnie. Pełno tu wysokich, szklanych drapaczy chmur, które przez fakt, że odbijają się w otaczającej je wodzie sprawiają wrażenie ogromnych i przytłaczających. Jednak rosnące pomiędzy nimi palmy dodają im uroku, co sprawia, że miasto jest naprawdę ładne. Dlaczego w Polsce nie ma plam? Wyobrażacie sobie Nową Hutę w palmach? Albo Wawel i Bulwary Wiślane? No na Zakrzówku to już wgl byłby raj, a stanie w korku na Zakopiance w towarzystwie palm byłoby znacznie mniej nużące. Jednak jedna rzecz się różni- Miami nie kojarzy mi się z Nowym Targiem. Właściwie z niczym mi się nie kojarzy, jest jedyne w swoim rodzaju. Taki Meksyk tylko usłany $$$.
Biały piasek, lazurowa woda i delfiny
Czyli polska definicja raju na ziemi. Nad Bałtykiem to można co nawyżej prawan zobaczyć i wylegujące się za nim morświny. Na Florydzie, poprzez koralowce i bliskość morza karaibskiego piasek jest biały, woda lazurowa, w której pływają kolorwe jak w Gdzie jest Nemo rybki. I to nie tylko przy plaży, nawet w zatokach jak ta, przy której mieszkałam. Jednych pewnie ucieszyłby piękny widok, super pokój i sławietne domy mody. Ja darłam się jak głupia tarmosząc moje hościątko przez cały pokój, kiedy to pod naszym balkonem pojawiły się delfiny. No kto to widział delfiny pod balkonem. Co prawda, widziałam je wcześniej, jednak nigdy tak blisko. Każdy, kto oglądał Flippera, wie o czym mówię. Gdyby nie to, że miałam gorączkę i boję się akwenów bez pewnego dna, wskoczyłabym do tych potworów i popływała. Cóż, może będę mieć okazję w New Jersey jak tylko lato powróci.
za palmą jest delfin, wiem że gówno widać, ale jest!
Stare Czoło i morze
Przy jednej z pięknych plaż, na których był tylko piasek i palmy spotkałam także pawie. Trochę jakbym po Łazienkach chodziła. Strona internetowa parku, w którym owe legowisko się znajdowało, wieściła także, iż można zobaczyć tam jakieś wielkie jaszczury, większe niż iguany, ale na szczęśćie nie doszło do tego spotkania na szycie. Wystarczy mi dziwna rybka, która podpłynęła, gdy chłodziłam nóżki w oceanie. Wsykoczyłam z wody szybciej niż ze ścieżki widokowej w Puero Rico (kto widział snapa jak sklinam jaszczury w trawie, ten wie o co chodzi. Reszcie pozostaje wyobraźnia, podam dane: dwuemtrowa trawa, ja 160cm, iguany 180cm, tlyko ja i krzaki, ocean, urwisko, krzyk, donośny krzyk).
Sztuka uliczna
Czyli Muzeum Graffitti, Wynwood Walls. Przed wyjazdem podpytałamm, co trzeba zobaczyć i usłyszałam, że Wynwood to obowiązek. Kolorowo jak u Teletubisów. Wyszperałam i znalazłam muzeum, za free. Janusz na wakacjach. Poza muzeum zobaczyłam też okolicę. Pięknie! Czemu u nas takich miejsc nie ma? Wyobrażacie sobie Podgórze usłane muralami? Muralami, które przedstawiają, coś konkretnego, ładnego, a nie tylko głupie napisy w stylu Craxa to dziwka, Wisła pany.
Generalnie dużo rzeczy zobaczyłam za free. Odkryłam wagoniki jeżdżące po mieśćie, które były za darmo i na dodatek miały przystanek pod moim hotelem. Plaże, umieszczone w parkach nie tylko pozwoliły wypocząć pod palmą, ale też zobaczyć niesamowitą przyrodę i drzewa, które rosną tylko na południu. O pelikanach wspominać nie muszę. Korzystanie z Uber pool spowodowało, że obwieźli mnie po mieście, zobaczyłam miejsca, których nie planowałam i nawet nie musiałam za to płacić. Dotarłam nawet na imprezę w bardzo fajne miejsce, gdzie również wjazd był za darmo. Serio podróżowanie po Stanach nie wymaga wielkiego zasobu mamony, czemu? Dlaczego oni mają łatwiej? W Polsce, za pensję którą dostawałam, mogłam pojechać na dwa dni do Gdańska żywiąc się w Maku, żeby czasem nie przekroczyć budżetu bo na prąd nie będzie. W USA zarabiam grosze, a podróżowanie i tak jest tanie. Niebywałe. A do tego wszystko jest w jednym kraju! Góry, lasy, jeziora, lodowce, morza, oceany, palmy, plaże i gejzery. EH Polsko, to nie ty jesteś narodem wybranym. To Amerykanie.
Słoneczny Stan
Tak nazywają Florydę i mają rację. Tak pięknych zachodów słońca nie widziałam nigdzie indziej. Za sprawą mojego hościątka, które otwierało zasłony jeszcze przed 7, podziwiałam też wschody boga Re. Również zacny widok.
Słońce świeciło, grzało, bez szału, ale od razu człowiekowi lepiej na duszy było. Do czasu, aż obudził się z gorączką w stanie totalnego rozkładu. Tak, znowu pokonała mnie klimatyzacja, na punkcie której Amerykanie mają bzika. No czy 25 stopni to taki upał, że wytrzymać nie można? No nie. Ale klima chłodziła jak na Syberii, tak więc o to przyszło mi się zmierzyć z przeziębieniem jakiego nie miałam od lat. Nie polecam latać w takim stanie. Gdzieś nad Oceanem, chciałam wywarzyć okno, przecisnąć jakoś przez nie moją ciążę spożywczą i wyskoczyć prosto w to lodowate powietrze (-52 stopnie) i uderzyć w taflę wody jak Titanic w górę lodową, byle tylko ten straszny ból w uszach się skończył. Niestety, gorączkowe kalkulacje podpowiedziały mi, że za dużo oreo zjadłam i przez okno nie ma szans. Innej opcji nie było, bo obok siedziała Latynoska nie mówiąca po angielsku, a jedyne co przychodziło mi do głowy po hiszpańsku to: pesos, besos, taco, tequila. Dotrwałam do końca by zmierzyć się nie tylko z bólem ale i lądowaniem prawie na rzece. No kto normalny buduje lotnisko na brzegu?! Dobra, wystarczyło zamknąć okno idiotko.
Siedem siedem siedem
Tak oto zakończyłam miesiąc siódmy swojego pobytu w USA. Zazwyczaj robię podsumowania miesięcznicy, ale w najbliższym czasie nie zanosi się na fajerwerki. Zacznę w końcu szkołę, zjem amerykańską milkę z oreo i to chyba na tyle. Nóż życie spłata mi figla i jakiś suprajs się trafi. Aaa z podsumowań to kolejny stan do listy mogę dodać, czyli już mam 7.
0 komentarze