Orlando - czyli miasto Myszki Miki

20:39

Kwiecień plecień, co przeplata trochę zimy, trochę lata. Niestety, powiedzenie to idealnie odzwierciedla pogodę w Filadelfii, dlatego wycieczka do Orlando była miłą niespodzianką. Nie dość, że mogłam odwiedzić swój ulubiony jak dotąd stan, to także dotrzeć do świata Harrego Pottera! 


Choć miasta tego nie miałam na swojej liście marzeń, cieszę się niezmiernie, że do niego trafiłam! Przed wyjazdem uważałam, że wydatek rzędu 200$ za bilety do Universal Studios czy Disney World jest zbyt wysoki jak na taką atrakcję i za takie pieniądze mogę mieć 40 pudełek lodów Ben&Jerry's. Jednak los pokazał, że ciężka praca popłaca i trafił mi się bilet jak ślepej kurze jajo. Choć teraz śmiało mogę powiedzieć, że jest to warte każdych pieniędzy! Tak dobrze to się dawno nie bawiłam, przez jeden dzień znowu stałam się dziecięciem. I zobaczyłam mój ukochany florydzki busz z aligatorem taplającym się w przylotniskowym błotku. Tak, zdecdowanie mogę wam polecić miasto Myszki Miki.

 Nawet znaki drogowe mają uszy Miki 


Disneyowski raj pośród bagien

Orlando, czyli miejsce które umiłowała sobie Myszka Miki i inne filmowe stwory, znajduje się w centralnej części Florydy. Usytuowane pośród bagien znacznie różni się od Miami. Mimo iż nie ma dostępu do plaży czy Oceanu cieszy się ogromną popularnością, głównie ze względu na Dinsey World i Unversal Studios. Rozrywka, za którą podążają dorośli i dzieci z całego świata wydaje się być jedynym pozytywnym aspektem tego miejsca, nie dla mnie oczywiście. Ja uwielbiam amerykańskie bagna, palmy i hiszpański mech, które mogłam tutaj podziwiać non stop. 



Disney dla ubogich

Czyli Disney Springs. Mimo iż jest częścią parku, wcale nie przypomina całej reszty kompleksu. Główną ideą tego parku są sklepy. Nie tylko te związane z Disneyem ale również ze wszystkimi dobrze znanymi amerykańskimi markami, jak Harley Davidson na przykład. Czemu mówię, że dla ubogich? Bo jest za darmo :) 



Znalazłam się tam tylko dlatego, że mój podopieczny jest jeszcze za mały na zwiedzanie Disneylandu. Wbrew pozorom znależliśmy kilka ciekawych atrakcji zupełnie nie związanych z szopingiem. Popływaliśmy sobie darmową wodną taksówką, która mojemu host dziecięciu sprawiła niesamowitą frajdę. Mi w zasadzie też. Jednak w głowie ciągle mi grało, że przecież roku temu aligator schrupał tutaj dwulatka. Na nasze szczęście żaden gad nie był głodny tego dnia.  Poza łódką była też karuzela i mały pociąg. 3 dolce i tyle radości. Szkoda tylko, że żadne bajkowe postacie nie zaszczyciły nas swoją obecnością. No niestety, za uścisk dłoni z Myszką Miki trzeba zapłacić troszkę, dużo, bardzo dużo aniżeli te 3 dolce. Ale i tak dobrze się bawiliśmy. W całym parku z głośników leciały soundtracki z filmów! Wyobrażcie sobie miny ludzi w kolejce do pociągu, kiedy słyszeli mój koncert Kolorowego Wiatru z Pocahontaz.




Magiczny świat Harrego Pottera, czyli Universal Studios

Tyle lat czekałam na list z Hogwartu i doczekałam się! Najlepszą dla mnie częścią Orlando są Uiversal Studios, czyli dwa parki poświęcone produkcjom filmowym, w którym znajduje się magiczny świat Pottera.

Tak oto trafiłlam do Hollywood miesiąc wcześniej niż zakładałam! 



W pierwszej części parku, przyzam szczerze interesował mnie tylko Harry Potter. I tu mój błąd! Spodziewałam się ogromnych kolejek i tłumów, więc nie zwracałam uwagi na inne atrakcje, tak by tylko zdążyć ogarnąć oba parki w jeden dzień. Niestety, magiczny świat Harrego znaduje się w dwóch różnych miejscach, za które trzeba oczywiście zapłacić osobno. Przybyłam na godzinę 8 rano żeby ominąć kolejki i co się okazało? Że park dla gorszego sortu ludzi, którzy nie wykupili porannej wejściówki otwierają o 9. Szkoda, że na stronie podano inne infromacje. No nic, poczekałam sobie zajadając najdroższą muffinę świata za jedyne 5$. Wejście do parku przypomina wejście do Konsulatu USA w KRK. Najpierw bramki, przeszukiwanie plecaków, skanery a potem zbieranie odcisków palców, na podstawie których przechodzi się przez kolejne atrakcje. Oczywiście zapomniałam, czy zeskanowałam palec wskazujący prawej czy lewej ręki, ale udało się przejść przez każdą bramkę, więc obeszło się bez stresu. 


Jak tylko rozpięli łańcuchy na ścieżce prowadzącej na Ulicę Pokątną, ruszyłam razem z tłumem pędzącym niczym moi rodacy po karpia  w Lidlu. Tak oto trafiłam ponownie do Londynu! Nawet sobie nie wyobrażacie jak mi się morda śmiała na widok czerwonej budki telefonicznej i stacji metra Leicester Square (mojego ulubionego miejsca w Londynie). Już ten fakt spowodował przypływ endorfin i nawet mój niemrawy, niedospany i przymulony kolacją dnia poprzedniego organizm wykrzesał z siebie wszystkie siły by wycisnąć z tej wycieczki jak najwięcej.


Ruszyłam przez dziurę w ścianie i ujrzałam ją! Ulicę Pokątną w całej swej okrasie! Choć z daleka witał mnie bank Gringotta ze smokiem na wieżyczce, swoje pierwsze kroki skierowałam do sklepu braci Wesleyów. Kolorowo, cukierkowo i drogo. Niestety. Gdybym była młodsza, pewnie wydałabym całe kieszonkowe przezaczone na dwutygodniowe wakacje, jak to zwykle miałam w zwyczaju. Tym razem ograniczyłam się do wydawania na jedzenie, wszak szalik Gryfindoru i okulary Harrego już mam z naszego festiwalu Chestnut Hill. Tak oto zwiedziłam dobytek Freda i Gorga i ruszyłam dalej, po piwo kremowe! 



Przyznam szczerze, że wersja piwa kremowego z krakowskiego Dziórawego Kotła jest znacznie lepsza od tej amerykańskiej, ale skosztować trzeba było. Jestem Januszem więc wzięłam sobie kubek na pamiątkę. 


Po skosztowaniu specjału, którym rozkoszował się Harry, ruszyłam do Gringotta uwolnić smoka. Na dzień dobry przywitała mnie spora kolejka i konieczność odstawienia plecaczka do schowka. Na szczęście za darmo. O ja głupia nie poczytałam, co mnie czeka i tak sobie chodziłam ślepo od punktu do punktu..ale w Gringottcie przeżyłam coś zajebistego! Najpierw szliśmy przez bank, gdzie pracowały gobliny. Tak realnie odwzorowane, że serio uwierzyłam, że to są prawdziwe stwory! Stojąc tak w kolejce zapragnęłam zostać goblinem. Siedzieć cały dzień i pisać ptasim piórem- praca jak marzenie. Ciekawe czy mi wizę zasponsorują. Ale wracając do banku, szliśmy tak krętymi korytarzami, mijając skarbce i ruchome portrety i egzemplarze Proroka Codziennego. Zupełnie jak w filmie! 


W końcu dotarliśmy do windy, która miała nas zabrać w podziemną podróż. Za przewodnika dostaliśmy Billa Wesleya i goblina, czyli postacie wyświetlne za pomocą hologramów.


Zjechaliśmy na dół, zapakowali nas w wózki i zabronili używać telefonów. Szkoda, bo było to niesamowite przeżycie. Symulator zabrał nas na wycieczkę po podziemiach, uciekaliśmy przed smokiem, a sam Lord Voldemrt strzelał do mnie zaklęciami. Przyznam szczerze, że zupełnie się nie spodziewałam, tego co mnie czeka. Wózek pędził, obracał nas na wszystkie strony. Spadaliśmy z ogromnej wysokości i wyjeżdżaliśmy jeszcze wyżej. Całą podróż towarzyszył nam Bill, co jakiś czas pojawiał się także Harry, Ron i Hermiona i jacyś śmierciożercy. Wyszłam uradowana jak dziecko, które dostało więcej nutelli na kromce niż jego rodzeństwo. Ruszyłam dalej przez Ulicę Pokątną podziwiając jej urok.


Trafiłam do sklepu z różdżkami Olivandera, który podczas prezentacji swojego sklepu wybrał jednego chłopca i przedstawił dobór jego różdżki w ten sam sposób, w jaki zrobił to z Harrym w filmie. Były światła, wiatr, dzowniki. Właściwa różdżka sama znalazła swojego pana. Odwiedziłam księgarnie Esy i Floresy, sklep z szatami, a także dotaram do ulicy Nokturnu. Rodziny Malfoyów nie odnotowano:(



Po spacerze dotarlam do Dziurawego Kotła, gdzie skusiłam się na sok dyniowy. Wyborny, zdecydowanie lepszy niż piwo kremowe. I ruszyłam na stację Kings Cross, prsto do Hogwarts Express, który miał mnie zabrać do Hogsmeade!

Pociąg, parowóz, oczywiście nieoryginalny, jednak bardzo podobny do tego z filmu. W śroku przypominał nieco nasze PKP. Ruszyła maszyna i zaczęła się przygoda. Tak oto mijaliśmy londyśkie ulice, angielską wieś aż w końcu do pociągu wpadł dementor. Wszystko to, bardzo realne, wyświetlane było na oknach i drzwiach pociągu. Fajna sprawa, zwłaszcza z dementorem. 


Wysiadłam w Hogsmeade i trochę mi mina zrzedła. Wyobrażałam sobie wielkie wow, jak w przypadku Ulicy Pokątnej, jednak takowe nie padło. Może dlatego, że wybiła 12 i ludzi się zeszło, a może dlatego, że wiele miejsc było bardzo podobnych do tych z pierwszego parku. Co najlepsze, przemierzając wioskę pierwszy raz nie dostrzeglam Hogwartu! Może dlatego byłam nieco rozczarowana. Niemniej jednak podążając za tłumem głodnym każdej atrakcji trafiłam na coś, co nazwano Dragon Challange. NIE PRZECZYTAŁAM CO TO JEST BO PO CO! PRZECIEŻ PRZEJDĘ SIĘ SAMA SWOIMI ŚCIEŻKAMI, NIE BĘDĘ TRZYMAĆ MAPY W RĘCE, BO SNAPY MUSZĘ NAGRAĆ. No to poszła Grażyna na high speed rollercoastera. 



Początkowo nieświadoma tego, co mnie czeka, bieżyłam szczęśliwie ścieżką wokół chatki Hagrida. Zasmucona, że telefon kazali w schowku zostawić i nie będę mieć pamiątkowego zdjęcia, ujrzałam w końcu Hogwart! Szłam sobie tak kminiąc jak tam trafić i jak mogłam to przegapić i trafiłam na krzesełko z trzema Portorykańczykami. Panowie zdziwieni i zdumieni, że sama, pierwszy raz na taką atrakcję idę taka wyluzowana. Heheh pogadaliśmy, poradzili założyć okulary na nos, co by ich nie zgubić. Tak też uczyniłam. Ruszyła maszyna i ruszyła Grażyna. Pierwszy, powolny podjazd nie zwiastował niczego złego. Dopiero po sekundzie dotarło do mnie, gdzie wlazłam. Niestety nawet na Jezusa było już za poźno. Poszłam w tango. Wyobracało mnie we wszystkie strony, szybkie zjady i jeszcze szybsze podjazdy i to coś, ta jakaś ósemka do góry nogami. Przez moment myślałam, że grawitacja to mit i wylecę z tego krzesła prosto w paszczę jakiegoś Jankesa zagryzającego kolbę kukurydzy nieopodal. Jednak po chwili znalzłam się w pozycji siedzącej, z masakrycznym bólem głowy i w ciężkim szoku. Było super zajefajnie, ale łeb ledwo wytrzymywał. Nie polecam rollercoasterów jeśli niewyrośnięte ósemki naciskają wam na dziąsła. MASAKRA! Ale nie żałuję, jednak powątpiewam w sens wycieczki do Six Flags.

Po tej szalonej jeździe udałam się w końcu pod Hogwart, co by sobie pamiątkowe zdjęcie trzasnąć. Zachwytów nie było końca, jak i kolejki do kolejnej atrakcji, jaką było zwiedzanie zamku z symulatorem. Kolejna wystrzałowa rzecz. Nauczona poprzednią kolejką, zapytałam strażnika, co to jest, żeby czasem ponownie nie lewitować do góry nogami. Choć mózg mówił, że nie robią rollercoasterów w studiu, pod dachem i nie ma szans, żeby to tam zmieścili jednak krzesełka przymarkowe mówiły, co innego. Pan jednak potwierdził, że to tylko symulator więc można zaszaleć.


Z tymi przymarkowymi krzesełkami to śmieszna sprawa. Umiejscowione są przed wejściem, tak by dzieci i grubasy sprawdziły czy się nadają. Choć początkowo mnie to rozbawiło, mina mi zrzedła w momencie, kiedy przyszło do metra. Ledwo osiągnęłam dopuszczalną skalę do tego rollercoastera! A może to wszechświat dawał znaki by tam nie iść?...

Ale wracając do zamku, przeszliśmy przez korytarze z magicznymi portretami, gabinet Dumblodorea, by  wkońcu zasiąść w kolejce, która zabrała nas w niesamowitą podróż przez świat magii. Tak oto goniliśmy znicz podczas meczu quidditcha, zmagaliśmy się z dementorami, smokami i Voldemortem. Coś cudownego. Nie tylko dla fanów HP, ale dla wszystkich którzy lubią symulatory! Że też w Polsce nie ma takiego studia!

Po Hogwarcie przyszła pora na lunch w Trzech Miotłach. Oczywiście menu z kuchnią angielską, więc nie tlyko brzuszek się cieszył ale i serduszko. Wszak fish&chips to jednen z najlepszych specjałów kraju królowej Elżbiety. 

I to w zasadzie był koniec wycieczki przez świat magii. Mogłam pójśc do domu, ale zdecydowałam się skorzystać z innych atrakcji, szkoda by nie. Tak oto trafiłam do Parku Jurajskiego! To dopiero była zabawa! Wybrałam się na rejs łódką pośród dżungli z dinozaurami, który kończył się mega szybkm zjazdem z góry prosto do jeziora. Wyszłam cała mokra ale jaka uchachana! Oczywiście, zapytałam strażnika, czy to czasem nie roallercoaster. Grażyna na wakacjach.






Po parku Jurajskim przyszła pora na King Konga. Normalnie bym się tym nie zainteresowała, ale widziałam ostatnio film Kong, Skull Island, czy jakoś tak i stwierdziłam, a czemu nie. Po upewnieniu się, że to nie roallercoaster, wybrałam się na wyprawę symulatorem- autobusem do dzikiej dżungli, pełnej dinozaurów i wielkiego goryla. CZAD. Efekty 5d. Frajda jakich mało. 


Przeszłam przez park na Wyspę Marvela, bo będąc w USA zapałałam lekkim uczuciem ku tym produkcjom, jednak wszystkie atrakcje z nimi związane były roallercoasterami albo innymi kolejkami, mogącymi rozwalić mój pusty łeb od środka, więc tylko nacieszyłam oczy tym widokiem i połaziłam dookoła. Oczywiście parki obfitowały w wiele innych atrakcji, ale na moje nieszczęście obtarły mnie buty. Nigdy więcej nie kupię conversów. Wolę trampki z Primarku za 5&$ niż te przereklamowane dziady! No, także moja wyprawa zakończyła się na spacerze przez parki i podziwianiu kolejek do atrakcji, które mnie intersowały ( Shrek, Minionki, produkcje Hollywood). Nie wiem, co bym tam zobaczyła ale, jak mówi Donek, its after birds. Niemniej jednak była to niesamowita wycieczka, warta wszystkich pieniędzy! Ale tylko raz w życiu!



Pograłabym w golfa...

Czyli jak mieszkanie na polu golfowym zmienia myślenie. Tak. Zatrzymaliśmy się w resorcie z polami golfowymi, który był tak niesamowicie piękny i cichy, że aż zachciało mi się wziąć kij, ubrać kraciane gacie i śmieszny sweterek i uderzyć w piłkę. Niestety, a raczej na pewno stety, nie doszło do tego aktu. Nikt wzroku nie stracił i wszystkie szyby całe. 



Wzięłam się za to za uczenie mojego Małego T. jazdy na rowerze dla dużych chłopców. Czyli składaczka z podpórkami. Szybko załapał kosząc przy tym moje trzy palce. Polała się krew, ale warto było, bo z robaczka wyrósł mi mały kolarz! No przynajmniej mamy zajęcie na lato. Choć patrząc na moją historię z rowerem chyba to nie ja powinnam go oswajać ze światem dwukołowców... Cóż o jeździe bez trzymania z zamkniętymi oczami nie powiem mu do czasu, kiedy będzie miał co najmniej 9 lat. Ważne, że latanie samolotami mamy opanowane do perfekcji. Choć przyznam, że latanie z dzieckiem w pojedynkę jest mega stresujące. Nie dość, że trzeba ogarnąć siebie, walizkę, plecak swój, plecak dziecka, dziecko, fotelik samochodowy, bilety i paszport, to jeszcze trzeba znaleźć parking uberów. Eh lekko nie było, ale podołaliśmy wyzwaniu. Jak tak dalej pójdzie polecimy na Księżyc.


To, co było najlepsze w tym miejscu to s'mores! Czyli słynne amerykańskie pianki z ogniska! W końcu miałam okazję ich skosztować! Pycha! A do tego kino samochodowe  pod gwiazdami, zrobione z samochodzików golfowych. Orlando jest magiczne!

Floryda

Moja miłość. Piękny stan. Dziki, gorący i słoneczny. Zupełnie inny niż nasza Polszunia. Bagna, palmy, aligatory i piękne zachody słońca. No jak się  w niej nie zakochać? Szkoda, że nie udało mi się dotrzeć na bagna. Miałam dylemat, czy Harry czy wycieczka do Everglades, jednak był on zbyt daleko. Ale następnym razem nie odpuszczę!!



You Might Also Like

0 komentarze