osiem

01:40

Ósemka nigdy nie kojarzyła mi się dobrze. Po pierwsze pismownia. Za cholerę nie mogłam pojąć w pierwszej klasie szkoły mającej numer piąty z jakiej paki piszemy ósemka przez ó zamknięte. Osiem i ósemka. Po jakiego grzybka dwa rodzaje tej samej liczby. Z matematyki zawsze byłam i jestem nogą, więc wszelkie cyfry budzą we mnie odrazę (poza wpływami na moje konto), ale osiem jakoś szczególnie mnie do siebie zniechęcało. Osiem, osłem. Choć tramwaj numer 8 był jednym z moich ulubionych, bo puszczali na tej linii zazwyczaj bombardiera. Jednak sala numer 8 w Gimazjum numer 1 była jedną z najgorszych. Bo tam uczyli nas biologii, a szynszyl Emil darł ryja w klatce. Jak miałam osiem lat to prawie cały czas byłam chora, więc wspomnień dobrych też nie mam. No i niestety, na myśl o 8mej miesięcznicy w USA moje serducho też nie zabiło szybciej. Ale od początku.

Życie, życie jest nobelon

Pisałam ostatnio, że moja wierna towarzyszka amerykańskiej doli i niedoli opuszcza Nowy Kontynent więc rozpoczynamy przyspieszony kurs zwiedzania. Niestety, życie spłatało mi figla po raz kolejny i nim się obejrzałam, nim zdążyłam postawić stopę w Bostonie, mojej duszyczki już nie było. Miały za to miejsce ostatni wspólny posiłek w postaci czipsów, ostatnia wyprawa do serca Filadelfii przypłacona prawie 32$ bilecikiem za parking i łzy na lotnisku. Tak oto trafiłam do punktu wyjścia, z którego startowałam 8 miesięcy temu. Jakoś tak się dzieje, że wszyscy znajomi, których tu poznaję opuszczają program lub muszą się przenieść na drugi koniec kraju. Chyba przynoszę ludziom pecha. 

Także ani przyjaciół ani Bostonu. Nie będzie na razie zbliżeń z sercem amerykańskiej rewolucji, gdyż nadszedł czas oszczędzania na mandat. Jak się los uweźmie to nie ma zmiłuj. Jadąc autostradą nie zadziałał mi ezz pass na bramkach (nasz viatol) i tak oto wyczekuję na list z zawrotną sumą do zapłacenia. Nie wiem, jakie mam szanse w starciu z maszyną, przed którą sterczałam kilka minut z urządzeniem w ręce, ale walka o pas KSW zapewne rozpocznie się w tym tygodniu. Chętnych na narządy wewnątrzne zapraszam w komentarzach. 

Miał być też ekscytujący start w koledżu. No niestety, nie mogłam wziąć kursu marzeń, więc dalej rysuję palmy po książce czekając na przyszły rok. 

Jaki mamy dzisiaj dzień?

Nie wiem. Stąd przegapiłam miesięcznicę. Żyłam w przeświadczeniu, że 20 lutego był w środę. Chyba chorowanie przez miesiąc rzuciło mi się na mózg. Całkowicie zatraciłam poczucie czasu. Wiem tylko, kiedy jest niedziela. Bo budzę się wtedy po 6 rano bez problemu. W tygodniu wołami mnie z łoża trzeba ściągać i hościątko musi całą gamę odśpiewać, żeby mnie zmotywować do założenia wyjściowego dresu o godzinie 7 rano. Stąd wiem, że jest niedziela. Zawsze, ale to zawsze budzę się o 6 rano. Serio matko naturo, serio?!

Luty nigdy nie był moim ulubionym miesiącem, ale był krótki. Tym razem ciągnął mi się niemiłosiernie. Mam wrażenie, jakby urodziny mojego księcia były wieki temu. A tak naprawdę było to zaledwie 19 dni temu. W międzyczasie zdążyliśmy przeżyć wszystkie 4 pory roku w Filadelfii. Najpierw przyszedł straszny śnieg. Całe 5 centymetrów, które stopniały dwa dni później. Potem nastała jesień. Deszcz, plucha, ciemno i mgła. Jesień szybko przeistoczyła się w wiosnę i mogłam podziwiać krokusy i przebiśniegi. Po wiośnie pojawiło się lato. Trzy dni z temperaturą powyżej 22 stopni rozgrzały serducho do czerwoności, aż schłodziła je wczorajsza burza i dzisiejsze 2 stopnie z rana. A mówią, że to kwiecień plecień, co przeplata trochę zimy trochę lata...

Jest tylko jedno, prawowite święto w lutym

Czyli tłusty czwartek, który Amerykanie skromnie obchodzą we wtorek. Skromnie, bo mało kto go obchodzi, a w tym kraju ciężko o pączka z pączków rodem. Ja postanowiłam szerzyć tę piękną tradycję i pokazać mojemu dziecięciu, co jest w życiu ważne, więc z samego rana w czwartek ruszyliśmy do tutejszej pączkowni, Dunkin Donuts po namiastkę pączusia. Oboje zaspokoiliśmy swój głód pączkowy, choć przyznam, że naszła mnie nawet myśl upichcenia własnych. Tylko, kto to zje? Amerykanie boją się jeść wypieków domowej roboty. 

W lutym mieliśmy jeszcze jedno święto, potocznie zwane świętem zakochanych, choć tak naprawdę Św Walenty jest patronem psychicznie chorych. Stan uniesienia miłosnego czasem można tak nazwać, a niejeden rezydent kobierzyna zachowuje często gęsto więcej trzeźwości umysłu aniżeli kochankowie. Na pewno więcej niż ja, choć mój romans zakończył się przed walentynkami. Portfel się cieszył, a serducho nie spodziewało się wielkich uniesień. A jednak! Walentynki w USA to święto obchodzone równie hucznie jak Halloween czy Boże Narodzenie. Dzieci wysyłają kartki wszystkim, rodzinie, znajomym, sąsiadom. Dają i dostają prezenty. Mnie szczęka opadła jak mały T. wręczył mi torbę z walentynkowymi podarkami, bo nie wiedziałam, że tu takie halo robią z tego powodu. A do tego jego słodkie Happy Valentines Day i od razu uśmiech gości na twarzy. Walentynkową maskotką próbował też uleczyć moje zatrucie pokarmowe. Lepszego dziecięcia wymarzyć sobie nie można.




Quo vadis Ewo? Quo vadis?

Nie wiem. Nie ma tu Marka Winicjusza ani Pawła Deląga, więc raczej nie zapowiada się na spend chrześcijan w Koloseum. Marzec zawsze był gównianym miesiącem, ale w mojej amerykańskiej rzeczywistości jest miesiącem wybitnie posranym. Dzieci będą miały spring break, który zacznie się dokładnie w dziewięciomiesięcznicę. Dla mnie oznacza to pracowanie więcej i dłużej. Może chociaż mój zad będzie się prezentował lepiej, bo go żal będzie ściskał, jak będę oglądać zdjęcia innych au pair i znajomych bawiących się gdzieś na Florydzie, w Vegas albo na Karaibach. 

Zapowiada się czas dobrej pogody, może wyłączę w końcu ogrzewanie. Choć w tym domu wiecznie mi zimno, więc pewnie będę się do czerwca dogrzewać. 

Otworzyli lodziarnię, więc pewnie nabiorę masy. Pamiętajcie: najpierw masa, potem masa.

Odwiedzę znowu polską dzielnicę i zjem żurek z kiełbachą. O Jezu. Prawie się popłakałam w sobotę jak zagarnełam łyżką kawał tego dobra i wlałam je wprost do przełyku. No palce lizać. I ciul, że zmokłam w drodze do baru. Ciul, że to 40 minut od domu, a jedna z dróg prowadzi przez filadelfijskie Detroit. Nie ważne. LICZY SIĘ TYLKO ŻUREK. Niczego tak mi tu nie brakuje jak polskiego jedzenia. 

Tym optymistycznym elementem zakończę dzisiejsze wylewanie żali. Miesiąc ósmy za mną, czas oceniać dziewiąty. Tak, jeszcze chwila i moje rojal bejbi przyjdzie na świat. Postanowienie na miesiąc 9 mam jedno: pisać więcej i częściej, co byście o mnie nie zapomnieli. 


You Might Also Like

0 komentarze