Jaki kraj taka Warszawa

20:43

i to dosłownie, bo amerykańska stolica właśnie bardziej Warszawę mi przypomina aniżeli jakiekolwiek inne amerykańskie miasto.

Zebrałam się w końcu  i nawiedziłam Waszyngton DC. Zmusiła mnie do tego sytuacja życiowa, bo planowałam tam pojechać dopiero w kwietniu, kiedy to rożowe habazie kwitną i kapitol jest taki ładny. Dupa, nie udało się, choć nic straconego. Może odwiedzę to miasto raz jeszcze, gdyż wielu rzeczy nie widziałam, a fakt, że muzea są za darmo!! zapewne zachęca do ponownej wizyty. Pisałam wcześniej, że luty zapowiada się gównianie i bez szału i jak zwykle życie spłatało mi figla. Patrząc na rozwój wydarzeń od początku roku, miło by było jakby 2017 już się skończył. 

Jednym z powodów do smutku i żalów Sarmaty nad kubkiem herbaty jest fakt, iż moja najlepsza duszyczka dzieląca ze mną trudy i znoje filadelfijskiego życia została zmuszona opuścić program, a co za tym idzie również i Amerykę. Zatem przyspieszony kurs zwiedzania wszystkiego, co tylko możliwe w pobliżu rozpoczęty. Możecie się spodziewać obszernych relacji, a ja odhaczać kolejne Stany na swojej liście. 


100lica inna niż wszystkie

Czyli wydawać by się mogło najważniejsze miejsce w kraju. Nie w Ameryce. Waszyngton jest małym miastem, w kórym mieszka tylko pół miliona ludzi, więc tak jakby tam pustawo. Nie ma nowowjorskiego tłoku, tłumu i pośpiechu, filadelfijskiej rzeszy turystów macającej Dzwon Wolności ani spragnionego życia nocnego tłumu typowego dla Vegas, Miami czy Atlantic City. Mimo wszystko jest miastem uroczym, czystym i pozwalającym zobaczyć najważniejsze obiekty z buta. Zaoszczędzone na transport $$ można przeznaczyć na ciasteczko, czyli lubimy takie miejsca. 




Jednak nie tylko sama powierzchnia miasta odbiega od typowych stolic. Również ochrona budynków rządowych nie wskazuje na to, że mieszczą się tam najważniejsi ludzie w tym kraju, a może niektórzy z nich nawet i na świecie. Weźmy taki Biały Dom. Poza ogrodzeniem i jedną strażniczką jedzącą pączki w Fordzie Explorerze nikogo nie ma. Żadnego wojska, żandarmerii czy radiowozu. Więcej policji widziałam pod Trump Tower na Piątej Alei zanim Donald został prezydentem niż pod jego rezydencją w momencie, kiedy to już krajem włada. To samo pod ministerstwami. Ludzie mogą chodzić wokół nich w te i we wte i nikomu to nie przeszkadza. Żadnych bramek, psów i żołnierzy. A szkoda, bo za mundurem panny sznurem. 





DC Czołem widziane

Cóż na pierwszy rzut oka miasto to wydało mi się ładne, ale bez szału. Jakoś tak łączy w sobie Berlin, Londyn, Warszawę ale nie czuć tam ani grama USA. Dziwne. Wrażenie to pozostało we mnie do tej pory, jednak trochę zmalało, kiedy to zobaczyłam ludzi grających w futbol, a właściwie wlazłam im w środek boiska chcąc sobie zrobić zdjęcie. No bo kto normalny robi sobie zawody w rzucaniu jakąś piłką pod zabytkami? Na nie ma innej trawy w całym mieście? To już ja nie mogę się powyginać do zdjęcia w tym miejscu, bo tłum wielkich, grubych facetów z kolorowymi wstążeczkami na dupie stoi i gwiżdże dodając do tego specyficzne: heloł?! Eh Amerykanie. 









Także tego przypał zaliczony, więc mogę śmiało powiedzieć, że pokazałam w Waszyngtonie swoją prawdziwą naturę, ale przynajmniej się pośmiałam. A śmiechu miałam, co nie miara jak w Chwili dla Ciebie. Ale wracając do wrażeń człowieka zwiedzającego, to zobaczyłam Washington Monument, czyli wielki prostokąt z trójkątnym dachem otoczony flagami, pomnik upamiętniający Abrahama Lincolna, pomnik upamiętniający II WŚ,  Kapitol, Muzeum Sztuki, Muzeum Powietrza i Kosmosu. W tym ostatnim liczyłam na możliwość wejścia do jakiejś repliki Apollo 13 i podróż kosmiczną z Brucem Willisem, ale niestety. Były tylko zdjęcia i opisy podbojów kosmosu. Owszem, odwiedziłam pomieszczenia z kawałkami statku kosmicznego ale tylko na zasadzie przejścia przez kotytarz czyli nie to, czego bym po Amerykanach oczekiwała. Zobaczyłam jedynie silnik Apollo i powiem wam, że jest wielki, ogromny, przeogromny!  Można było sobie kupić lody takie jak się je w kosmosie. Ja nie skorzystałam, bo brzuszek chciał ciastko czekoladowe. Szkoda. Jak na Amerykę przystało, żeby wejść do Muzeum trzeba zaliczyć kontrolę jak na lotnisku. Bramki, skanery i takie tam atrakcje. Pod Białym Domem cisza a w Muzeum takie halo.














Jeśli już o BiaŁym Domu mówię, to większego pecha mieć nie można. Akurat kiedy to ja przyjechałam postanowili jakieś remonty zrobić i inne takie duperele i cały teren ogrodzili. Mogłam sobie strzelić zdjęcie przez karty. Super. Dorwałam kawałek z drugiej strony, ale czuję niedosyt, bo prawidzwy turysta ma zdjęcie z siatką pod Białym Domem, a nie gdzieś pod płotem, który wygląda jak płot moich sąsiadów. Ale to jest Biały Dom, co oczy widziały, tego nikt nie zabierze. Jak już zostanę 46. prezydentem USA to zrobię sobie selfie przed wejściem. Podobno kandydować ma Kanye więc chyba mamy równe szanse. Głosy Polonii będą ze mną, a serca Amerykanów zdobędę pierogami. Prawdziwymi, nie tym syfem z cheddarem w środku z Whole Foods. 









Jedyne czego żałuję to ZOO, w którym mają pandy. Tak pandy! Moje zwierzęce alter ego. Ale wrócę dla tych pand chociażby jeszcze raz. Wrócę. I po te suche lody. 

Polish Heritage Night czyli jak zobaczyłam mecz NBA

Mawiają, że głupi ma szczęscie, a mi głupoty nie brakuje więc powinnam się w szczęściu pławić. Niestety tak dobrze nie jest, ale czasem jakiś bonus życiowy się trafi. Tak też było z wyjazdem do Waszyngtonu, gdzie w tym samym odbywała się Polska Noc w NBA, czyli impreza organizowana przez naszą ambasadę i fundację Marcina Gortata. Przyznam, że na mecz koszykówki chciałam pójść, ale bardziej celowałam w drużynę z Filadelfii, bo grają jak dziady więc i bilety tańsze.



Jednak kiedy zabukowałam bilet do DC pojawił mi się profil ambasady na FB wieszczący o imprezie w Verizon Center. Za sprawą magicznego kodu POLISH zdobyłam bilet za 31$ i zobaczyłam mecz Washington Wizzards z Pelicans New Orleans. Po boisku latały znane postacie, których odbite dłonie widziałam w oficjalnycm sklepie NBA na Times Square. Choć o koszu wiem tyle, że są dwa kosze i jedna piłka, to mecz był ciekawy i cieszę się niezmiernie, że udało mi się na niego pójść.  Atmosfera trochę jak na siatkówce, przy spotkaniu Czechów z Estonami. Od czasu do czasu tłum krzyczał Wizzards lub dopingował Johna Walla przy rzutach osobistych rzucając hasłem MVP (przynajmniej ja tak zrozumiałam). Polonia też gromko dopingowała naszego rodzynka, pokrzykując czasem MARCIN GORTAT.





Sam zawodnik niespecjalnie ciekawą jest osobą, o czym dowiedziałam się po meczu na spotkaniu meet&greet. Pogadał, pogadał, przedstawil swoich gości (nie do końca wiedział kto jest kim i po co tam jest), potem przemawiał Dudeł i tak zeszło 1,5h więc dla fanów znalazł 0,5h. Chciałam się udać po zdjęcie, co by wam relację opatrzeć jakąś sportową buźką a nie tylko moim pączusiem, ale stwierdziłam, że to bez sensu. Podpitych Januszków i Grażyn było 2000 + pociechy. Marne szanse na przebicie, zwałszcza z moim wzrostem. Mogłabym sobie zrobić zdjęcie co najwyżej z jego krawatem. Tak, chłop się po meczu ubrał w garnitur. Ładnie skrojony, ale długo się w całej okrasie nie prezentował, gdyz pannie Bachledzie Curuś zrobiło się zimno i trzeba było się podzielić. Poza Zosią bez Tadeusza wśród gości znalazła się jeszcze Joanna Jędrzejczak, kilku uznanych wojskowych, rzecznik kancelarii prezydenta, Dudeł na ekranie i Andrzej. Ten słynny Andrzej, któremu uszkodzili czołg i chcieli wyklepać częściami ze swojego. Andrzej okazał się być uroczym człowiekiem zupełnie jak generał Andrzej, nauczyciel PO. Kto zna, wie o jakim uroku mowię.





Miło było usłyszeć polski hymn, zobaczyć ludzi ubranych na biało czerwono, jednak stadion piknikowy dał o sobie znać. Głupie żarty, krzyki, dogadyywanie i disco polo, pokazały, że człowiek z Polski wyjdzie ale Polska z człowieka nie. Może to i dobrze. Szkoda tylko, że kiełbasy nie było. Zjadłabym sobie kiełbasę. Zamiast tego miałam hot doga z ogórkami kiszonymi, bo się keczup skończył. No całe życie pod górkę!

Hi Hostel

Czyli taki trochę europejski nocleg w Ameryce. Tylko trochę, bo na śniadanie poszłam w piżamce, co wzbudziło uśmiechy. Nie o sam fakt piżamki chodzi a o jej świąteczny wzór.Bowiem święta w Ameryce kończą się już po Nowym Roku, a ja tu z reniferami na galotach. A co do samego hostelu, to też był ciekawym elementem tego wyjazdu. Darmowe śniadanie zawsze się chwali, przyjaźni ludzie, przechowalnia bagażu, za którą nie umiałam zapłacić więc miałam gratis i klimatyzator drący japę całą noc. Zupełnie jakby koło łóżka zaparkował autosan i grzał silnik. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam wpaść do DC polecam to miejsce.  Nawet z autokarem pod podusią. 



Niestety prezydenta Underwooda nie spotkałam. Smuteczek straszny, bo na to liczyłam najbardziej. Kevinie Spacey'u jeszcze się spotkamy!Złożyłam też CV do takiej tam gazety. W liście motywacyjnym rozpisałam się, jak to dzięki znajomości historii prasy amerykańskiej zaliczyłam egzamin z historii mediów na 5. Myślicie, że pomoże?



Następny przystanek Boston, jednak zanim dotrę do serca amerykańskiej rewolucji, postawię pierwsze kroki w amerykańskim koledżu. Będzie się działo. Opiszę wam też w najbliższej przyszłości o amerykańskiej służbie zdrowia, pokażę trochę mojej codzienności i ciemniejszą stronę wymiany kulturowej, bo wbrew temu, co mówią zdjęcia, nie zawsze jest tak pięknie i kolorowo. Patrząc na te fotki zastanawiacie się zapewne jak poważna, dwudziestopięcioletnia matka dwójki dzieci może się tak zachowywać. Ja też nie wiem, dobrze że to nie o mnie. 

You Might Also Like

0 komentarze