Lubię wracać tam gdzie byłam...

02:30

czyli o tym, jak przeszmuglowałam się do USA


Kilka miesięcy temu opisywalam wam proces wizy narzeczeńskiej i fatalny zbieg czasu, który uniemożliwił mi wyjazd. Dziś, jakieś trzy miesiące później piszę do was już z USA. Udało się! Choć wciąz nie mogę do końca w to uwierzyć, dostałam się do Stanów w trakcie pandemii, mimo zakazu wjazdu na teren USA z Schengen. Coś, co wydawało się niemożliwe jeszcze miesiąc temu, stało się faktem. Jestem tu już prawie tydzień, powoli przyzwyczajam się do tej strefy czasowej więc nadszedł czas opowiedzieć wam, jak się tutaj dostałam. A jest o czym pisać, bo tyle przygód w ciągu jednego wyjazdu to chyba nawet bohaterowie książek nie mają.


Jak wiecie, w marcu Donald Trump zakazał obywatelom Schengen wjazdu na teren USA z racji wysokich liczb zachorowań na koronawirusa. Wbrew temu co myślą wszyscy, zakaz dotyczy wlotu z terenu danego państwa, a nie obywatelstwa, więc udało mi się objeść tę regułę i mogę odetchnąć z ulgą po amerykańskiej stronie oceanu:)  

Chorwacka kwarantanna czyli jak dostać się do USA w czasie koronawirusa

Całe życie byłam przekonana, że jeśli dany kraj należy do UE to znajduje się również w Schengen. Jakże się szczęśliwie pomyliłam! Chorwacja jest własnie państwem, które mimo członkostwa w Unii wciąż nie łapie się do strefy Schengen. I to własnie dzięki temu mogłam przyjechać do Stanów. 

Choć oficjalne komunikaty mówią o zamkniętych granicach i zakazie podróży, prawda jest zupełnie inna. Granice lotnicze są otwarte,  a Amerykanie wpuszczają wszystkich (na dozwolonych wizach) pod warunkiem przebywania poza zakazaną strefą minimum 14 dni. I z tej opcji właśnie skorzystałam. Spędziłam dwa tygodnie zwiedzając Chorwację i dzięki lotowi tureckimi liniami znowu znalzłam się w Nowym Jorku. Wszystko poszło sprawnie, choć wcale się tak nie zapowiadało. Ale od początku...

Jak się wali to wszystko na raz

O nieoficjalnej bramce do USA wiedziałam już od jakiegoś czasu. Krajem wybawienia dla większości Europejczyków był Meksyk. Choć państwo to uwielbiam i chętnie odwiedziłabym je ponownie, wizja dwóch, samotnych tygodni w Mexico City nie wydawała mi się przyjemnym czasem odpoczynku. Na ratunek przyszła Chorwacja. Jak tylko jednej osobie się powiodło, zdecydowałam się rzucić wszystko i jechać. I dobrze, bo sprawy z wizami bardzo się teraz komplikują. Choć oficjalnie wizy narzeczeńskie nie zostały zawieszone, ambasady odmawiają ich wydawania, więc byłabym w czarnej dupie i 4 tysiące w plecy.

Mimo iż Chorwacja otworzyła swoje granice jako jeden z pierwszych krajów, problemem była kwestia, jak się tam dostać. Loty naszego narodowego przewoźnika stały pod dużym znakiem zapytania, tanie linie mają znacznie ograniczone limity bagażu plus latają tylko w turystyczne miejsca. Ja miałam się ogarnąć z całym dorobkiem życia (36 par majtek, 15 par skarpet, 2 pary spodni, 16 koszulek, bluza i 3 sukienki) i dotrzeć do Zagrzebia, więc zdecydowałam się na podróż prywatnym busem z Krakowa.

Oferta zapowiadała się super. 40 kg bagażu plus odbiór spod domu. Wzięłam. Jak się okazało ten odbiór spod domu to trochę pic, bo Kurdwanów jest nie po drodze na Słowację (wtf). Wysłano po mnie Ubera. Z uberem w Krakowie nie mam dobrych doświadczeń i tak było i tym razem. Stałam jak pacan z całym majdanem rzeczy wyczekując na białą alfę romeo, która nawet nie raczyła wjechać w osiedle. Zdenerowana zapytałam właściela busa, czy uber to zaginął czy jak, bo stoję i nie ma nikogo, a czas ucieka. Pan stwierdził, że uber mnie nie widział i odwołał przejazd. No spoko, tylko czemu nikt nie dzwonił, nie dał znać? Słabo. Pozostała kwestia jak się dostać na dworzec główny. (Swoją drogą jakby powiedzieli, że tam będą czekać to bym tam pojechała, no ale "odbiór spod domu".) 

Wybór padł na taxi. Szalony pan podjechał i obiecał, że zdążymy. Wsiadłam ciągle patrząc na zegarek. Był piątek wieczorem, a ja miałam 17 minut. Po przejechaniu zaledwie 5 minut taksówka się rozkraczyła na środku skrzyżowania. Kierowca wyciągnął moje rzeczy i dzowniąc po zastępstwo zostawił mnie z tm majdanem na środku drogi. Druga taksówka przyjechała po 4 minutach. Pomyślałby człowiek, że wszystko już pójdzie ok i zdążę. Nic bardziej mylnego. Kierowca nie był pewnien, czy może mnie wziąć, bo hasło to WOJCIECH a ja nie wyglądam na WOJCIECHA. Tłumaczenie i łączenie z centralą zajęło dobre 5 minut, w międzyczasie zepsuta taksówka zniknęła z pola widzenia. Moje tłumaczenie nie miało żadnego potwierdzenia, więc kierowca patrzył na mnie jak na wariatkę, która w piątkowy wieczór wybrała się, obładowana jak cyganka, w podróz życia jakiegoś Wojciecha. Koniec końców udało się potwierdzć, że to mnie ma zabrać i dotarłam punkt 18:30 na dworzec. 

Spocona jak świnia, umazana od płaczu i zestresowana zasiadłam wygodnie z przodu naiwnie myśląc, że jestem ostatnim pasażerem. Po dwóch godzinach błądzenia po Śląsku dokoptował się do mnie pan Grzegorz. Ojciec rodziny, turysta jadący na wakacje z przewrażliwioną żoną zadającą milion pytań na minutę. Tak oto jechaliśmy zgnieceni jak sardynki w puszcze przez Słowację i Węgry. 10,5h. Choć nie czułam już ani tyłka ani nóg wiedziałam, że mi się to opłaci, bo prędzej dostanę pieczątkę przekraczając granicę lądową aniżeli samolotem. Znowu się pomyliłam.

Sprawdzanie paszportów w Chorwacji poszło gładko. Jednak mimo próśb i tłumczeń pan w budce odmówił wbicia pieczątki, bo to robi tylko Ruskim. Kazał mi się cieszyć z obywatelstwa EU i życzył miłych wakacji. Pewnie sobie nawet nie zdawał sprawy z tego, jak bardzo skomplikował mi owe "wakacje". Posiadanie pieczątki w paszporcie byłoby wystarczającym dowodem przebywania poza Schengen i w zasadzie oszczędziłoby mi to dużo nerwów i zachodu. Cóż stempla nie dostałam, więc zaczęłam gromadzić dowody swojej obecności poza Schengen. Przez całe dwa tygodnie zbierałam rachunki, bilety i paragony. Do Turcji leciałam ze stanem przed zawałowym, ale do tego jeszcze wrócę.

W pewnym sensie przeczuwałam, że pieczątki nie dostanę. Tak samo spodziewałam się tego, co wydarzyło się zaraz po przyjeździe do Zagrzebia. Wynajęłam w centrum  mieszkanie na dwa tygodnie za pomocą seriwsu AIRBNB. Zazwyczaj korzystam z ich usług i poza Neapolem, nigdy nie miałam problemu. W Zagrzebiu byłam o 4 nad ranem, więc umówiłam się z właścicielką, że do niej zadzwonię jak dotrę i ona mi otworzy drzwi.  W budynku nie było światła, bo nie zdążyli naprawić usterki po ostatnim trzęsieniu ziemi, więc kobieta zaoferowała, że mnie przywita i pomoże się ogarnąć z bagażami.(W ten sposób dowiedziałam się, że w Chorwacji też się zdarzają trzęsienia lol). Jakoś tak przeczuwałam, że ten nocleg nie wypali. I jakieś prorcze przeczucia chyba mam, bo pani pomyliła dni mojego przyjazdu. Smacznie spała myśląc, że pojawię się dzień później.

I tak oto spędziłam kilka godzin na krawężniku. Głodna, brudna, śpiąca. Obladowana tobołami. Kiedy otworzyli pierwsze kawiarnie, udało mi się znaleźć pokój na tej samej ulicy. W tamtym momencie liczył się tylko prysznic i łożeczko. Pech chciał, że pękła rura i całej okolcy odcięto wodę na 24h. Tak durnego scenariusza to nawet w Dlaczego Ja nikt nie wymyślił. Takie durnoty to tylko moje życie pisze.

Koniec końców dzień później przeniosłam się do właściwego mieszkania. W ramach przeprosin dostałam pełną lodówkę, czekoladki i 300 kun. Wybaczyłam. Czekolada zawsze trafia do mego serca.  


Loty w czasach korony

15stego dnia kwarantanny nadszedł czas na wylot do USA. Dostałam wytyczne od linii lotniczych by być co najmniej 3h wcześnej, bo mierzenie temperatury, kolejki i social distancing. Przyjechałam na lotnisko skoro świt i stałam jak debil pod bramką dobrą godzinę, bo nikt się do pracy nie kwapił. 

Weszłam na pokład jako pierwsza. Pełna strachu ze ściśniętym żołądkiem. To właśnie podczas międzylądowania w Turcji miało się okazać, czy wpuszczą mnie do Stanów. Jakby cały ten anturaż koronowy nie był wystarczającym powodem do nerwów.

Pod bramką, z której odlatywał samolot do Nowego Jorku, miały miejsce 4 kontrole. Najpierw paszportowo - wizowa. To tutaj padło pytanie skąd przyleciałam i czemu nie mam pieczątki. Wyjaśniłam, powołując się na prawo odmowy stemplowania paszportów obywateli Unii Eurpejskiej i to wystarczyło. Celnik nie chciał oglądać żadnych dowodów, porozmawiał tylko ze swoim kolegą, pooglądali pieczątkę, którą dostałam na Ukrainie rok temu i stwierdzili, że mogę iść. Kolejne kontrole były tylko kwestią okazania paszpotu. Ostatnia była tradycyjnym, amerykańskim cyrkiem. Sprawdzono mnie pod kątem obecności narkotyków i materiałów wybuchowych niemalże wszędzie, molestując nawet moje buty i laptopa. Ciągle w szoku, jak łatwo wszystko poszło, zasiadłam na swoim miejscu na samym końcu samolotu. Liczyłam, jak zwykle, że nikt się nie dosiądzie. Niestety, wszystkie miejsca wyprzedano. 

Tak oto spędziłam 10h w masce. Bez ciepłych posiłków, bez doatkowych napoi, alkoholu i lodów. Za to w towarzystwie ludzi wszelkich maści, krzyczących, że nie chcą już nosić masek, że bolą ich dupy, nogi i cholera wie, co jeszcze. 

Był to zdecydowanie najgroszy, najbardziej nużący lot w moim życiu, ale były też dobre chwile. Dostałam nektar z brzoskwini i brownie. No i pierwszy raz miałam okazję ujrzeć lodowce na Grenlandii! Niebo jeszcze nigdy nie byo tak czyste, żeby ujrzeć choć kawałek lodu czy lądu. Jarałam się tym chyba bardziej niż samym Nowym Jorkiem. Pewnie dlatego, że wylądowałam na JFK. Szczerze nie lubię tego lotniska i za każdym razem powtarzam sobie, że już nigdy więcej z niego nie skorzystam. Dupa bo teraz tylko taka opcja była.





Słynny pokój przesłuchań czyli koszmar każdego imigranta

Lotnisko JFK zawsze jest zatłoczone. Pasażerowie z kilku samolotów zbierają się w małej hali czekając w kolejce do kontroli paszportów. Zazwyczaj czeka się około godziny (na wizie turystycznej, która korzysta z wejścia dla obywateli). Pozostałe wizy mają nieco dłuższy okres oczekiwania. W czsach pandemii liczyłam na nieco korzystniejsze rowzwiązania. Nic bardziej mylnego.

Razem ze mną lądowały jeszcze dwa samoloty. Wszystkich nas zbrano w kortarzu, ze względu na to, że hala z kontrolą miała ograniczoną pojmeność związaną z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Według tej logiki wirus nie atakuje w poczekalni, gdzie staliśmy ramę w ramię, poślad w poślad. Ok spoko. I tu w zasadzie przeżyłam szok. Na europejskich lotniskach MUSISZ założyć maskę. W Ameryce Cię o to proszą, czego efektem jest wietrzenie nosów albo całkowity brak jakiejkolwiek formy zakrycia twarzy.

Zawsze dziwił mnie sposób kontroli paszportów. Przechodzą ją nawet obywatele. Najpierw skanują paszport w maszynie a potem muszą podejśc do okienka. Chyba czas sprzedać im opcję naszych bramek dla obywateli EU. Rozpiszę program automatyzacji Ameryki w swoim wniosku o zieloną kartę, haha. 

Wracając do kolejek. Paszporty dla osób z wizami imigracyjnymi lub związanymi z dłuższym pobytem sprawdzały tylko 3 osoby. 3 osoby na tysiąc przybyłych pasażerów. Tak sobie teraz myślę, że nikt nawet nie dezynfekował urządzeń do odcisków palców. Więc nie wiem czemu, tyle to trwało. 

Niemalże wszyscy z mojej kolejki brani byli do pokoju przesłuchań. Zaczęło mnie to niepkoić. Spodziewałam się, że każą mi sie tłumaczyć skąd się wzięłam w USA albo udowodnić pobyt w Chorwacji.

Kiedy nadeszła moja chwila podeszłam do okienka zestresowana jak nigdy. Pan wziął paszport i dokumenty. Zapytał, którym samolotem przyleciałam i zadzownił po wsparcie. No to sobie myślę: zesrało się. Zacznie się zabawa. Wytłumaczył mi, że muszę dokończyć proces w osobnym pokoju. "Pokój deportacji" od razu przeszedł mi przez myśl. Tym bardziej jak ujrzałam kajdanki przy fotelu. Straż graniczna chodziła i wrzeszczała by odłożyć telefony. Pokój pełny był przerażonych ludzi. Twarze białe jak papier. Atmosfera jak na egazminie na prawo jazdy, kiedy wszyscy widzą jak ta jedna jędza znana jako "oblewa każdego" podnosi się z krzesła i idzie po swoją ofiarę. 

I tak sobie siedziałam pół godziny patrząc, jak ludzie wchodzą i wychodzą. Jedni płaczą, inni uciekają w popłochu. Nagle usłyszłam wołanie: ZAK, ZAK. Se myślę chyba moja kolej. Wstaję i podchodzę do urzędnika, a ten w dziwnej konsternacji zaczyna się śmiać. ZAC to dośc popularne imię męskie, więc spodziewał się faceta. Ciul, że zdjęcie kobiety miał. Pośmialiśmy się tak wszyscy z 5 minut, po czym oddał mi paszport i życzył miłego dnia. Żadnych pytań, żadnych dokumentów. Nie dowierzając co się dzieje, stwierdziłam, że lepiej brać dupę w troki zanim się rozmyślą. Zgarnęłam bagaże i wyleciałam jak wystrzelona z procy.

Choć poszło mi niesamowicie łatwo, był to najbardziej stresujący dzień w moim życiu. Teraz czas na regenerację przed kolejną batalią z urzędem imigracyjnym. A stresu będzie co niemiara. Trzymajcie kciuki. Już za tydzień wielki dzień. Ślub przez Internet, czyli jak covid zaoszczędzi nam kupę kasy hahaha. 



   


You Might Also Like

0 komentarze