Moje wielkie amerykańskie wakacje

16:46

Dokonało się. Pierwszy, wielki, amerykański roadtrip już za mną. W 9 dni zwiedziłam 4 stany i zobaczyłam niemalże wszystkie magiczne miejsca, które każdy turysta odwiedzić musi. A nawet więcej. Ale od początku...






Janusz na wakacjach

Nie byłabym sobą, gdy byłabym inna. Nie byłabym sobą, gdyby nie moja polsko - krakowska natura centusia. Chcąc przyoszczędzić na bilecie te 100 dolarów zdecydowałam się na lot z lotniska Newark w New Jersey (pod Nowym Jorkiem). Loty stamtąd zawsze są tańsze, czasem szybsze i jest ich więcej. Do Newark mam niecałe 2h samochodem. Dumna jak świnia w taksówce, kupiłam bilet z 5miesięcznym wyprzedzeniem w cenie 296$, relacji Newark - San Francisco. Z Filadelfii musiałabym zapłacić pewnie jakieś 350-400$. Więc szczęśliwa jak każdy Amerykanin płacący kuponami za rachunek powyżej 200$ zaczęłam planować swą podróż. Jak się w rzeczywistości okazało dotarcie do lotniska nie jest takie łatwe, a przynajmniej nie ten tańszy sposób. Tak oto przyoszczędziłam niewiele, gdyż za pociąg trzeba było dać 60$ (dwie strony) i telepać się nim 4,5h! (New Jersey, Sosnowiec Ameryki). Ale co by nie było, po prawie 6h lotu, przekroczeniu 11 stanów i kawałka Kanady znalazłam się w San Francisco.




Plany 

Pierwotny plan podróży zakładał tylko jeden stan - Kalifornię. Miała to być ostatnia, epicka wspólna podróż z moją niemiecką towarzyszką. W planie był przejazd autostradą numer 1, biegnącą wzdłuż wybrzeża, zwiedzanie San Francisco i Los Angeles, a następnie powrót przez park Yosemite. Choć me serduszko spragnione wrażeń chciało spełnić swoje dziecięce marzenie i ujrzeć Wielki Kanion Kolorado, wszystkie dobre dusze mówiły - to jest niemożliwe, za mało czasu. Teraz mogę im pokazać palec środkowy - niemożliwe nie istnieje, a dla chcącego nic trudnego. Ale wracając do planów. Jak zwykle szlag je trafił. 
Znalezione obrazy dla zapytania kupa emoji

Najpierw moja niemiecka duszyczka opuściła Amerykę, a następnie autostrada numer 1 została zniszczona przez lawiny błotne. Zamknięto też dwie drogi dojazdowe do Yosemite i wizja wyjazdu wisiała na włosku. Po pierwsze, co ja tam będę sama robić przez te 9 dni. Po drugie, gdzie jechać skoro wszystko zamykają?! Choć moja hostka mówiła, może odwołasz lot?, moja centusiowa natura mówiła nie - hajsu nie oddadzą. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że ta podróż będzie katastrofą, jednak ja uparta jak osioł zdecydowałam się zmodernizować plan, znaleźć towarzyszy i ruszyć na podbój Zachodniego Wybrzeża.



Tak oto uknułam misterny plan, zakładający przejazd kilkutysięcy mil (ponad 3000) przez cztery stany:
1. San Francisco
2. Los Angeles (Hollywood)
3. Route 66
4. Nocleg w Las Vegas (krótki spacer po Stripie)
5. Wielki Kanion
6. Monument Valley + kemping
7. Kanion Antylopy
8. Horseshoe Bend
9. Yosemite
10. Monterey
11. Przejazd autostradą nr 1 ( na otwartym odcinku)
12. Plażing nad Pacyfikiem
13. Przejazd do San Francisco
14. Powrót do domu.



Plany a rzeczywistość

Jak to zwykle w życiu bywa, zwłaszcza moim, los płata figle non stop. Zaplanowana trasa została zmodyfikowana na bieżąco, co właściwie wyszło nam na dobre. Dotarliśmy do miejsc, których nie planowaliśmy zobaczyć ( Cow Canyon, Mexican Hat, Big Basin Redwood State Park, Pustynia Mojave). 










Cały wyjazd miał być niskobudżetowy. Wiem, że słowa Kalifornia i niskobudżetowy nie idą w parze, ale dla chcącego nic trudnego. Znalazłam tani? lot (296$), względnie tanie noclegi (180$), samochód (111 od osoby$) i parki narodowe (55$). Na jedzenie nie planowałam wydać wiele, wszak o suchym chlebie i wodzie człek wyżyje. Kwestią nie znaną była benzyna, która w Kalifornii jest najdroższa, ale założyliśmy około 100$ od osoby. Czyli w 1000$ miałam się zmieścić. I wiecie co? Jak na razie się udało. Musimy jeszcze tylko ostatecznie rozliczyć samochód.

Niestety pogoda również miała swój plan na tę podróż. Trafiliśmy na najzimniejszą od lat wiosnę na Zachodnim Wybrzeżu. No czy to nie jest pech? Po tej zimie w Filadelfii, ciągnącej się do kwietnia, liczyłam na słońce i co najmniej 25 stopni w Kalifornii. Jak zwykle się przeliczyłam widząc śnieg na wzgórzach okalających Los Angeles. No czy to jest normalne? Żeby palmy i śnieg obok siebie? No chyba nie. Po zimnym Los Angeles (15 stopni), przyszedł czas na pustynię i gorący stan Nevada (28 stopni). 








Uradowana i rozgrzana do czerwoności liczyłam na piękny dzień w Arizonie, gdzie najpierw przywitał mnie deszcz a później śnieg i 0 stopni! W takiej oto aurze ujrzałam Wielki Kanion. Po chwilach grozy i przejżdżce przez zaśnieżoną Arizonę dotarliśmy do Utah, gdzie było względnie ciepło (20stopni). Wróciwszy do Arizony zastaliśmy słońce i piękną pogodę, ale wiedzieliśmy, że w Yosemite należy się spodziewać śniegu i zimna (telefon zwiastował 11 stopni). Dotarliśmy do parku, gdzie przywitało nas piękne słońce i 22 stopnie. Uradowana, że skoro w górach taka temperatura się trzyma to co będzie na plaży!













A no...była kiszka i wiatr większy niż w Kielcach. Mimo 18 -21 stopni zimno jak na Syberii. Niech zdjęcia was nie zmylą! Zdegustowana pogodą wróciłam do Filaelfii i co? I 33 stopnie. Dziękuję i pozdrawiam, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. O szczegółach mojej wyprawy opowiem wam w kolejnych postach, bo jest o czym pisać! Pierwszy przystnek- San Francisco.




You Might Also Like

0 komentarze